Czasami nie ma cię bardziej

Ten od teledysku sądzi, od przeciętnego poniedziałku do przeciętnego poniedziałku, że już sobie z tym poradził. Że zdołał poukładać klocki samotności w pewną samowystarczalność, w wygodny dom zadowolenia i satysfakcji ze swoich miękkich czynów. I sądzi nawet, że jeśli w momencie śmierci spadnie nań refleksja o niespełnionym życiu, to będzie tylko chwila. I że z wprawą, której nabierał przez dekady, umknie we wspomnienie jakiegoś kobiecego spojrzenia, kociej sierści pod dłonią, dotyków niezapomnianych (choć nie sądziło się, że się je zapamięta – w tych chwilach nie było żadnej pamięci, żadnego: „wtedy”, „kiedyś”, wszystko było płonącą chwilą), widoków w ciemnościach i w pełnym słońcu, w orgazmy i satysfakcje.

Ale czasem życie o nazwie: „rodzina” wybucha mu w rękach. Widzicie, Ten od teledysku, dawno temu odkrył, że ma stabilność nitrogliceryny, że jest wyrozumiały jak tornado i cierpliwy jak marzenia nastolatków. Mając lat może dziesięć, może dziewięć, zrozumiał też, że jego wulkaniczny charakter prowadzić będzie głównie do bólu i niespełnienia. A ponieważ miał tych dziesięć lat, były to zwykle jego bóle i niespełnienia. I tak, rozumie dziś, że ciosy zadawane smyczą, szmatą, pięściami przez rodziców, bolały także ich. Że cierpienie wzbudzone biciem dziecka wcale nie skupia się tylko na nim. Ale wyszedł z tego całego bólu jako człowiek, który tęskni za bliskością, którą postrzega niebezpieczną.

I jakoś sobie w tym żyje.

Sam. Bo nie wiem, czy na takim podłożu może wyrosnąć coś innego. Kto wie. Może w innym wypadku, gdyby Ten od teledysku był lepszym człowiekiem, odważniejszym, skłonnym do wychodzenia poza swój pancerz. Może wtedy.

Może wtedy mógłby porozmawiać z Tobą o tym szale, jaki spadł dziś na jego rodzinę, w ciasnocie forda, na tle zdumiewającego gniewu brata, na to zdumienie jego żony i ojca ich dwu i na Tego od teledysku, który rozumiał i nie rozumiał i nagle stał między bratem ogarniętym furią, jak kiedyś ogarniał się nią ojciec i ojcem zdumionym i gniewnym, bo wszyscy trzej noszą geny skore do gniewu. I jak potem szli z ojcem, on płakał i rzucał groźby, a Ten od teledysku nie pomógł mu dotykiem (nie umie w dotyk, nikt go tego nie nauczył), trochę starał się pomóc słowem i miał nadzieję, że pomaga sluchaniem. Ale, ponieważ jest egocentrycznym sukinsynem, myślał też o tym, że nie ma Ciebie, nie ma żadnej Ciebie, której mógłby powiedzieć o swoim zdumieniu i bólu i zagubieniu i że dobrze, że w tym popieprzonym świecie jesteś.

Oczywiście, to moja wina. Powininienem był zadbać o Ciebie dla niego. Ale właśnie tego nie umiem, nie umiem, nie umiem, nie potrafię dotykać, mówić tych właśnie słów tak, żebyście mi uwierzyły i być może nie umiem wytrwać w Was gdy już jesteście. I nauczyłem się wierzyć, że Ten od teledysku jakoś sobie z tym poradzi. Że ta samotność to tylko chwile, podczas gdy reszta to niemal wieczność. Zabieganie, praca, dobra zabawa, brak czasu na więcej, jeszcze jedna praca. Że da sobie radę. Że chwile takie, jak ta, to tylko chwile. I miną.

Że to, że Ciebie nie ma, to tylko potknięcie na drodze samowystarczalności. Że jeśli czegoś mu brak, wystarczy, że o tym napiszę na blogu, którego nikt nie czyta, albo w powieści, w którą nikt nie wierzy.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s