Obudził się oczywiście o szóstej, bo wtedy zadzwonił budzik. Nigdy nie wyłączył weekendu spod tego dzwonienia. Z niedbalstwa, zapewne, jak wszystko. Ale może chodziło i o to, że to nawet przyjemnie obudzić się tak rano w niedzielę i pomyśleć, że można jeszcze pospać? Od poniedziałku do piątku taka myśl to tylko marzenie.
To było przyjemne przebudzenie, bo niewiele się z nim wiązało. Żadnego zrywu, prawie żadnego planu, żadnego oczekiwania. Owszem, trzeba nakarmić psa i kota, odwiedzić toaletę, pewnie coś zjeść (choć bez przesady). Miało się okazać, że brat przybiegnie, żeby zawiązać mu krawat, a ojciec pożyczyć pieniądze na chwilę.
Miła i kojąca była ta myśl, że w lodówce chłodzą się piwa przywiezione poprzedniego dnia z Żywca.
A popołudniem wpadł Ojcu z Ewą. Poszli w trójkę do tajskiej. Ten od teledysku uginał się pod ciężarem sześciu butelek Celestynki. Dzień zachodził słonecznie. Uśmiechali się.
Jutro zacznie się inaczej. Ale potem potoczy po swojemu, po mojemu, po tenodteledyskoemu albo pod inne jeszcze wzory. Pewnie mniej niespiesznie niż ta niedziela, nie tak lekko. Potem nadejdzie wtorek a z nim Katowice i środa a z nią Wrocław. Nie jestem pewien jakie miasto przyniesie czwartek, związane z nim plany Tegood teledysku pachną histerycznym raczej planowaniem. Piątek przyniesie Zieloną Górę. Potem będzie trochę ciszy i spokoju. Potem trzeba będzie spojrzeć w oczy jakimś nowym dedlajnom. A wtedy, wiem to, bo to stała zasada wszechświata, pojawią się nowe powieści, z którymi powinno się poczekać by wyrobić się z dedlajnami bez zadyszki. Ale one nie będą chciały czekać. A ja nie będę chciał się opierać ich porywającym pokusom.