Są takie dni, kiedy Ten od teledysku budzi się już z tym cichym zmęczeniem, które nie rzuca go od razu na deski, ale uparcie towarzyszy mu od pierwszych kroków. Poprzez rytuały poranka aż do apogeum, kiedy Tot może wreszcie usiąść, na tę chwileczkę, by naciągnąć skarpety na stopy. Zazwyczaj (zawsze?) zamiera wtedy na zbyt długie sekundy. Ma tak od dziecka i niejeden raz spóźniał się do szkoły właśnie dlatego, że gdy po raz pierwszy od przebudzenia, po rozgorączkowanym bieganiu bez chwili przerwy (poranne prędkie śniadanie to nie żadna przerwa, to część pracy) siadał na krawędzi łóżka zdobywając tę odrobinę wytchnienia, zamierał. Bo przebudzenia potrzebują takiego momentu, może nie zadumy, ale przygotowania do zmierzenia się z dniem.
Potem szedł (idzie) do szkoły (pracy). Szybko, choć z upływem lat nieco wolniej. Wbiegał (wbiega) po schodach, choć ostatnio już nie przeskakuje co dwa stopnie. Siada (siadał) za biurkiem (w ławce), wymienia pierwsze pozdrowienia. Patrzy z zazdrością na ludzi, których uśmiechy nie są grzecznościowe, lecz promienieją rzeczywistą energią. On potrafi się tak uśmiechać już tylko po pracy. Odpala komputer. Palce rwą mu się do pracy, którą chciałby wykonywać, ale ta, którą wykonywać musi odgradza go od niej murem. Niechętnie sprawdza maile i krzywi się na te, które są i domagają się odeń czegoś oraz na te, których nie ma, co oznacza, że znowu ktoś nie dał mu tego, czego on się domagał. Wtedy właśnie, w drugiej chwili oddechu tego dnia, czuje ów cień przyczajony w krwi gęstniejącej w żyłach. Małe, ciche zmęczenie.
Popołudniu zrobi zakupy. Odbębni kolejny rytuał. I będzie czekał na następny niechętny poranek.