Tak naprawdę wszyscy byli zadowoleni. I facet, który udawał przed jedną połową ludzi, że nic nie napisał, a przed drugą, że nigdy nie był na innym kontynencie z misją łowienia złych opowieści, i dziewczyna, która nie przyszła i ta, która ten jeden raz upiła się trochę bardziej od męża i nawet Ten od teledysku, który nie upił się nic a nic. Otaczali go ludzie z grubsza zupełne mu nieznani i wszyscy byli zadowoleni.
Przyszło mu do głowy, że to może przez ten wypadek. Dyć dzień wcześniej gapił się jak blacha na masce samochodu wypręża się i zbliża do niego, potem wypił z kumplami piwo w nowej knajpie, gdzie blond okularnica o nieco puszystym wdzięku nie ukrywała nagich pleców a blondynka przypominająca żywą reklamę początkującej makijażystki mówiła jakieś miękkie rosyjskie słowa kolesiowi z wystającą szczęką. Więc może to dlatego. W każdym razie nie upił się. Ani stawianym przez gospodarzy odwiecznej imprezy imieninowej piwem, ani atmosferą następnego dnia, podczas którego politycy i dziennikarzy upajali się samozachwytami, a banda idiotów bawiła ogniem i wyzwiskami. Spłonęła jakaś tęcza z nieprawdziwych kwiatów, co stanowiło raczej koślawy i smutny symbol i właściwie nic lepszego nie mogła, niż spłonąć, czym przynajmniej wzbudziła jakieś emocje. Tyle, że pożarli je zaraz ci wszyscy od nadymania się w imieniu haseł poprzebieranych za idee.
Ale o tym nie myślał, gdy siedział w samym środku dogasającej imprezy. Właściwie, nie myślał o niczym. Nawet odpoczywać mu się nie chciało. Szedł ku niemu dwunasty, czyli praca. Zupełnie zwyczajne nic.