Gapił się z tarasu schroniska. Akurat przestało padać godzinę wcześniej i turyści wylegli na ten taras, a czasem i dalej, ścieżką przez łąkę i stadko owiec, przez wrodzoną podejrzliwość pilnujących ich psa i obojętność pasterza, ku zarysowi chaty, gdzie można było uszkodzić sobie układ trawienny żentycą.
Ci rozsądniejsi pozostali na tarasie. Popijali piwo i gapili się.
Gapienie sprzyja zamyśleniu, zamyślenie sprzyja przypominaniu sobie.
Drogą, którą szli w innych górach, dawno temu, była nielekka. Przede wszystkim nie było drogi. Zmyła ją rzeka wzbierająca i wzbierająca w szale powodzi, jakiś miesiąc wcześniej. Teraz wciąż padało, ale wody opadły. Co nie znaczy, że było bezpiecznie. Ostrzegano ich przed osuwiskami i rzeczywiście, za kilka godzin Ten od teledysku miał zjechać o dwa metry w dół z masą ziemi i piachu.
Na razie wędrowali brzegiem starszego osuwiska, chwytając się pni i gałęzi drzew i śmiejąc się z tej przygody, której wrażenia wzmacniali nadinterpretowywaniem każdego kroku. Mieli rację i mylili się równocześnie, w każdym razie bawili się dobrze. Ale kilka godzin później, na szarej od deszczu hali nie mieli już sił walczyć. Rozbili namiot, zjedli kolację i po kilku partiach remika okraszonych wspomnieniami z minionego dnia ("myślałem, że już straciliśmy namiot, gdy porwała go rzeka"/"ale, stary zobacz jakie dobre buty, nie przemokły, a biegłem tą rzeką dobrych parę metrów") zasnęli.
Nim się tu wybrali, Ten od teledysku puścił Siwemu film o tych górach, pełnych wodospadów, wilków, niedźwiedzi i mgły. Tak jak jego, zachwyciły też Siwego. "Musimy tam pojechać" – zawołał. Pojechali więc, choć wtedy jeszcze nie docierała tam kolej ani autobusy.
Gdy rano obudził Tego od teledysku dziwny dźwięk, gdy otworzył oczy i zobaczył jak płótno ugina się pod naciskiem czegoś wielkiego, przypomniał sobie tamten film. Przede wszystkim fragmenty poświęcone niedźwiedziom.
Coś uparcie, ale łagodnie naciskało na materiał, wyginało go do wewnątrz. Ten od teledysku myślał o pazurach i o cierpliwości ich właściciela. Wreszcie znudził się niepewnością i wyjrzał na zewnątrz uzbrojony w menażkę.
Konie. Stadko puszczonych luzem koni przyglądało się zdziwione nowym mieszkańcom ich pastwiska. Ten, który zdecydował się obudzić Tego od teledysku był biały. Podobny do konia prowadzonego przez dziewczynę w zielonej flaneli, całkiem blisko tarasu, na którym popijał piwo teraz, lata po tamtym spotkaniu. Koni było tu chyba pięć, a dziewczyny, jedna w niemal kowbojskim kapeluszu, dwie. Poiły konie, czyściły ich sierść, przemawiały do nich, możliwe, że łagodnie, możliwe, że zwyczajnie. Gdy wyszedł na taras następnego poranka wciąż tam były. Zbierały się do drogi. Wyruszyły nie dosiadając żadnego z koni. Ten od teledysku odprowadzał je wzrokiem niedaleko, do linii drzew, a potem ruszył w przeciwną stronę, ku szczytowi, gdzie po zmroku powalone drzewa wydawały się takie groźne. I nikogo tam nie było.