Stosy obrazów zalegają pozamykane w albumach, w pamięciach komputerów i biologicznych nośnikach wspomnień u nas i u ludzi, którzy nas znają. Czasem przemykamy w pamięci kogoś, komu tylko podaliśmy rękę, albo do kogo zagadaliśmy przy okazji. Wyraźniejsi może jesteśmy w pamięci tych, którzy podglądali nas zdziwieni tu i ówdzie, gdy wyczynialiśmy jakieś błazenady, albo gdy działo się coś niezwykłego, na czego tle przemknęliśmy tak wyraźnie, że obserwator niewytłumaczalnym kaprysem umysłu zapamiętał właśnie nas.
Ci z nas, którzy, jak Ten od teledysku, mieszkają w miastach, po których uganiają się uzbrojeni po zęby w utrwalacze wspomnień turyści, zamieszkują tysiące, a może nawet dziesiątki tysięcy zdjęć, bagatelizowani na tle tych samych kilkunastu zabytków.
To wszystko my, ważni i nieważni, dla nas i dla innych, zauważani, bądź pomijani. To co nas cieszy i to co mogłoby nas zawstydzać, skoro już raz zaistniało, w jakiś sposób jest i może zawsze już będzie.
Są jeszcze i inne cienie, nie mniej, a może nawet bardziej znaczące.
Wszystkie te góry, na które się nie wspięliśmy, kobiety, z którymi nie spaliśmy, miasta, których nie odwiedziliśmy, kwiaty, których nie ofiarowaliśmy, spektakle, których nie obejrzeliśmy. Ale i krzywdy, których nie wyrządziliśmy.
To wszystko też my. Wszystko, co zaniechał Ten od teledysku, wszystko na co się nie poważył, a nawet i to, czego nie zrobił, bo nawet nie pomyślałby, że by mógł, też składa się na niego teraz, słonecznej niedzieli, nad rzeką; tu i później i wszędzie. To, czego nie było, także go czyni.