Wiosna zawsze była przykrym czasem dla Szałapacha. Piekły go wtedy oczy, piekło i gardło. Oddychało mu się ciężej (i nigdy nie był pewien, czy to serce nie próbuje wysyłać mu wiadomości). Tylko wiosną zaczynał lekturę lokalnych gazet od stron z nekrologami i zawsze utwierdzał się w przekonaniu, że żadna inna pora roku nie zapełniała nimi gazet tak obficie. Nekrologi zresztą często wędrowały wiosną aż na pierwsze strony, gdy umierał ktoś ważny. A starzy mędrcy, artyści i zwyczajne gwiazdy archaicznych sezonów właśnie wiosnę wybierały sobie najchętniej na czas podróży ku niebieskim pastwiskom.
Szałapachowi nie spieszyło się do krainy wiecznych łowów, kiedy jednak o niej myślał, był pewien, że i na niego nadejdzie czas wiosną. Najbardziej gniewało go, że wedle dość powszechnego przekonania TAM panuje właśnie wieczna wiosna. Dlatego miał pewność, że jakkolwiek nie zostałoby osądzone jego życie, z pewnością trafi do piekła. Albo do tego na dole, albo tego wiosennego na górze.
Wiosną najchętniej nie wychodziłby z domu. Owszem, lubił siadać przed oknem i gapić się na wszystkie te rozkwitające kolory, na igrające z nimi słońce, a najchętniej na zalewający wszystko deszcz. Choć doceniał bolesną dlań barwność wiosny, tak naprawdę wypatrywał burz wieszczących nadejście lata. Latem świat zmieniał się dla Szałapacha na lepsze.
Tej wiosny jednak wszystko zasłaniały Szałapachowi dźwig i rusztowania. Oto nowy właściciel budynku postanowił uwiecznić siebie dodając do i tak dziko już pokręconej budowli dodatkowe skrzydło. Dziwna to była decyzja, jednak właściciel tłumaczył ją okazyjnymi cenami w czasie kryzysu, równaniami gospodarczych wróżb i wachlarzem biznesplanów wskazujących bez pudła słuszność jego decyzji.
Szałapach, do którego obowiązków należało teraz i rzucanie bacznym okiem na teren budowy, schodził czasem między rusztowania, rowy, stosy gruzu. Dawał jakieś resztki psu uwięzionemu między dwoma betoniarkami.
Kiedyś wszedł do budy, w której gnieździli się kierownicy budowy. Miał klucze do ich szaf i szuflad, zdobył hasła do przepotopowego komputera postawionego tam nie wiadomo po co, skoro wszyscy i tak przychodzili z laptopami. Niemniej nawet komputer posiadał w pamięci plany budowy. Szałapach przeglądnął je wyobrażając sobie, że mógłby w nich namieszać. Że kiedy wysłuchuje opowieści życia, spija wraz z nimi wspomnienia i umiejętności tych, którzy dzielą się z nim wspomnieniami. Wtedy umiałby wtrącić się w plany – wysłuchał przecież kilku architektów. Wprawną ręką naniósłby na nie kilka zmian i sprawił, że powstałby nieco inny, niż zaplanowano budynek.
Niestety, nie umiał tak. Zresztą, plany zamknięte w starym komputerze nie były jedyne – pozostawały plany w laptopach inżynierów, w teczce majstra, u właściciela budynku, inspektorów nadzoru i bogowie wiedzą gdzie jeszcze.
Dlatego Szałapach musiał działać inaczej.
Porozmawiał z ukrytymi Chińczykami, którzy na odgłosy budowy wypełzli ze swoich kryjówek i za groszowe stawki wykonywali najprostsze prace. Napił się z majstrem i postawił skrzynkę wódki robotnikom. Dzięki temu miał pewność, że powstanie kilka podziemnych korytarzy więcej, łączących i tak już niezłą plątaninę piwnic, że jedno lub dwa pomieszczenia zostaną zamurowane, tak, by umknęły uwadze właściciela i architektów. Potem, gdy będzie już po wszystkim, Chińczycy wykują do nich przejścia i może nawet wstawią jakąś niewielką piracką klatkę schodową?
I budynek będzie taki, jak trzeba, jakim chciał go widzieć Szałapach, a nie jacyś tam, ciągle zmieniający się właściciele.
Świadomość tego, a także radość z mieszania w planach i tworzenia tajemnej rzeczywistości, pomagały mu przetrwać wiosnę.