Jeżeli świat jest jak ocean (a dla dobra mojego samopoczucia przyjmijmy na chwilę, że tak właśnie może być), to życie jest jak te wszystkie efekty zmian ciśnienia, które raz delikatnie mierzwią powierzchnię wody, by zaraz szarpać ją nieznośnie, albo nawet i miotać falami przewyższającymi wielkością marzenia na własny temat egocentryków.
Ponieważ zaś w każdym z nas siedzi więcej niż jeden kretyn, Tego od teledysku można by w takiej sytuacji porównać do okrętu obsadzonego przez załogę tak niezgraną i niesubordynowaną, że gdyby to wszystko nie były metafory mówilibyśmy już o serialu katastroficznym, a nie w miarę zwyczajnym blogu poświęconym w miarę zwyczajnej kupie nieszczęść.
Na przykład ostatnio, kiedy zamawiał przy barze piwo głosem dziko seksownym od zapalenia krtani, stojąca obok całkiem niezła ruda zareagowała jak należy, to znaczy natychmiast obrzuciła go uważnym spojrzeniem. Z powodu panującego, jak to w knajpach bywa, półmroku, nie rozczarowała się od razu tak do końca, co zaowocowało spojrzeniem przez ramię, kiedy odchodziła i jeszcze jednym, znacznie bardziej powłóczystym znad szklanki z czymś zielonym i liściastym. I z kawałkami pomarańcza. I z lodem.
Oto jak wyglądała wtedy sytuacja na okręcie Tego od teledysku:
Facet, któremu wydawało się, że powinien być kapitanem poczuł impuls, by rozpocząć reakcję łańcuchową prowadzącą do abordażu. Podniósł się od stołu, by wyjść na pokład i wydać rozkaz sternikowi. Rozmyślił się jednak wpół gestu. Usiadł. Znowu wstał. Znowu usiadł. Zaczął się zastanawiać co w ogóle robi i po co i czy w ogóle ktoś by go słuchał. Ostatecznie postanowił pójść na kompromis i zaczął drzeć się w niebogłosy, mając nadzieję, że sternik zrozumie go i usłyszy.
Był z tym pewien problem, ponieważ sternik akuratnie szalał, starając się naprowadzić okręt na kurs kolizyjny z rudzielcem, w czym udatnie przeszkadzały mu pokręcone koordynaty wydawane przez faceta w bocianim gnieździe. Siedzący tam chudy jak ćwierć śmierci kurdupel na przemian podawał kurs na rudzielca i na dawno nie widzianego kumpla Tego od teledysku siedzącego przy stoliku a horyzontem.
– Niechże pan coś zrobi, bosmanie! – wrzeszczał zirytowany sternik, skutecznie zagłuszając tym dobiegające spod pokładu coraz bardziej schrypnięte ryki faceta mającego niejasne wrażenie, że chyba jest kapitanem.
Niestety, bosman przeżywał właśnie jedno ze swoich wzruszających załamań nerwowych i wymyślał sam sobie za to, ze nie potrafi odpowiednio zwymyślać załogi. Z kolei pierwszy oficer nie potrafił zdecydować, czy znajduje się na pokładzie okrętu z misją dyplomatyczną, czy też na pirackim slupie żądnym zdobyczy.
W związku z tym, pomimo właściwej decyzji podjętej przez niepewną siebie jednostkę dowodzącą, okręt kursował od baru do stolika i od stolika do baru, aż rudzielec znudziła się tym wszystkim i sobie poszła.
Facet, prawie pewny, że jest kapitanem darł się jeszcze przez jakiś czas, co zupełnie nie przeszkadzało bosmanowi popaść w bolesną zadumę wynikającą z przekonania o zmarnowanej okazji. Koleś w gnieździe bocianim czuł się szczęśliwy, że nie musi już podejmować żadnych decyzji, a sternik jeszcze przez trzy dni nie odzywał się do nikogo.
Załoga dział puknęła kilka razy na wiwat.
Przeważnie sądzę, że w tym czasie załoga rudzielca, zdyscyplinowana, jak to bywa na atomowych okrętach podwodnych, trwała czujnie na swoich stanowiskach. Z drugiej strony podejrzewam, że każdy z nas miewa czasem tak jak Ten od teledysku.
On z kolei żywi przekonanie, że po prostu bywają takie dni.