Oto jak odbywały się jedne z najważniejszych i ciągnących się w nieskończoność wojen dzieciństwa Tego od teledysku: talię – a czasem dwie, lub trzy – kart należało potasować i rozdać równo pomiędzy graczy, zwykle dwóch. Nie rozkładano ich w wachlarzyki, lecz trzymano w stosach, których zawartość była początkowo tajemnicą także dla właścicieli. Odkrywali oni kartę z góry i nie mieli żadnego wpływu na strategię gry. Wojna była grą czysto losową, a partia – przy odpowiedniej konfiguracji mogła nigdy się nie skończyć, choć to wbrew zasadom prawdopodobieństwa.
W dzieciństwie karty otaczały Tego od teledysku zewsząd. Jego dziadek był namiętnym karciarzem. Przesiadywał całymi dniami w parku przy stoliczkach sprytnie ustawionych obok piaskownic. Dziadkowie z całej okolicy siadywali tam i rżnęli w pokery, brydże i remiki, podczas gdy hordy ich wnucząt korzystając z dziadkowych nieuwag urywały się z piaskownic i szalały po całym parku. Byle grupa drzewek wydawała się im tam nieprzebytą dżunglą, otaczające park kruche wapienne skałki zmieniały się dla nich niemal w Himalaje, a w każdym krzaku, za każdym rogiem, kryli się Niemcy, do których strzelali z karabinowych patyków. Możliwe, że grać w wojnę nauczył Tego od teledysku dziadek. Mógł to jednak zrobić ojciec, albo nawet koledzy. Bo karty krążyły wszędzie i stanowiły istotny element życia w świecie, w którym nie było jeszcze komputerów osobistych, z planszówek dostępny był wszechobecny chińczyk, a wypełniona głównie propagandą telewizja kończyła się ok. 22.00. Tak więc grali wszyscy, choć najwięcej mężczyźni.
Z braku rodzeństwa bardzo młodociany Ten od teledysku grywał z rodzicami, przede wszystkim z ojcem, któremu, jak wszystkie małe dzieci, wierzył bezgranicznie.
To pewnie była niedziela (jeszcze nie istniały wolne soboty), gdy rozgrywali z ojcem kolejną partię. Jak to w wojnie bywa, Ten od teledysku najpierw mocno wygrywał, potem zaczął przegrywać. Siedział skupiony z wzrokiem utkwionym w kartach spadających na "plac", ale naraz, czy to od nagłej gry promieni słońca na szybach, czy przez powiew wiatru, a może z powodu jakiegoś niespodzianego hałasu, bądź w wyniku spisku podłych lokalnych Erynii, podniósł głowę. W ten sposób nakrył ojca na wyciąganiu sprytnie przyszykowanych królów i asów z spodu talii.
Ojciec oszukiwał, by wygrać.
To jedna z tych chwil, jak wtedy, gdy dowiadujemy się, że Święty Mikołaj to wynajęty facet w przebraniu, gdy mozolnie i boleśnie przestajemy się kochać w naszej pierwszej dziewczynie,albo gdy siedzimy obolali, krew leci nam z nosa, a my odkrywamy, że jednak nie jesteśmy niepokonani.
Gdy widzimy jak ojciec, mistrz wszystkich sztuk oszukuje z nami, by wygrać, najpierw rzucamy trzymaną właśnie w ręce kartą, zupełnie nie interesując się czy była figurą, czy blotką, podrywamy się z wersalki i biegniemy do kuchni krzycząc: "Mamooo! Tata oszukuje!". Jeszcze do nas nie dotarło, co właśnie się stało, ale już gna nas to oburzenie. Świat zadrżał w posadach, choć my nie wiemy jeszcze, jak bardzo została naruszona nasza rzeczywistość. Że oto postawiliśmy jeden z tych fatalnych kroków ku dojrzałości, że odtąd będziemy patrzeć naszemu ojcu uważnie na ręce. Zapamiętujemy tą chwilę na zawsze.
Oczywiście, kiedy jesteśmy dziećmi, myślimy jak dzieci. I dlatego długo, długo Ten od teledysku wspominał tamtą nieszczęsną niedzielę, jako dzień, w którym zaczęło się coś fatalnego, początek opuszczania krainy czarów.
Dziś, jeśli to sobie przypomina, uśmiecha się i mruczy: "kiedyś, siadywaliśmy na wersalce – mój ojciec i ja – i grywaliśmy w karty. Póki nie nauczyłem się innych gier, w wojnę."