Niedawnej, słonecznej niedzieli, kiedy temperatura podniosła się na tyle, że lód na Wiśle nie tyle zaczął pękać, co naprawdę porządnie topnieć i rozpływać się na powrót w rzekę, Ten od teledysku wybrał się na dłuższy spacer, by pogapić się na śnieg ładnie bielejący pod niebem, które dawno już nie było takie błękitne. Zanurzał dłonie w śniegu, by poczuć mróz, robił średnio udane zdjęcia i dziwił się wrzawie rzeki, bo pierwszy raz słyszał, żeby była tak głośna.
To darły się ptaki. Jakieś duże, białe ptaki o długich żółtawych dziobach krzyczały jak ludzie ogarnięci szalonym chichotem. Mniejsze tylko pokrzykiwały skrzecząco. Kaczki wydawały trzy, czy cztery rodzaje kwaknięć i wszystkie próbowały przekrzyczeć sąsiadów. Unosiły się wodzie, albo obsiadły kry – nie było miejsca na rzece wolnego od ptaków i wszystkie krzyczały.
Wszystkie, oprócz kormoranów, które udawały, że nie zauważają reszty tatałajstwa i tylko czasem prężyły się na wpół rozkładając skrzydła i zamierając na chwilę w tej pozycji.
To było coś – Ten od teledysku po raz pierwszy widział kormorany na Wiśle. Nawet zdziwił się, że je rozpoznał, choć przecież nie potrafił nazwać tych białych ptaków – i dużych i małych, ani rodzajów kaczek. A by rozpoznać kormorany wystarczyło mu jedno spojrzenie. Jakby mózg ucieszył się z czegoś tak dawno nie widzianego i pospiesznie podsunął nazwę.
Było ich tylko kilka – pięć, może sześć. Ten od teledysku pomyślał, że pewnie przysiadły tylko na chwilę, zaraz odlecą i nigdy więcej ich nie zobaczy. Wymyślił, że ten moment wart jest zapisu w jakiejś cennej formie, że mógłby ułożyć go w jakieś znaczenie, mały symbol otwierający ludziom spojrzenie na któryś z fragmentów ich prywatnych biografii, a może i wewnętrznych światów. Długo jednak nie mógł znaleźć żadnego, więc zrobił dwa, lub trzy średnio udane zdjęcia i ruszył dalej wzdłuż rzeki dziwiąc się jaka ona rozkrzyczana.
I ani mu do głowy nie przyszło, że ledwie kilka dni później cała chmara jego emocji wzniesie się i rozwrzeszczy wraz z emocjami innych ludzi. I pośród tego piekielnego chaosu nie będzie ani jednego kormorana, który po prostu wyprostowałby się i uniósł skrzydła spokojnie ignorując wrzaski i chaotyczne uniesienia. I ani nie pomyślał o tych kormoranach, gdy znów dopadło go uświadomienie, że jak wszyscy inni składa się też i z emocji i że jakiekolwiek by one nie były zbliżają go do rozkrzyczanego ludzkiego stada, zazwyczaj kompletnie pogubionego.
Pomyślmy, że to dobrze. Że patrząc na rozgniewanego innego może zbliżyć się do niego poprzez zrozumienie tego gniewu, który przecież też potrafi odczuwać. Że może pojąć ślepotę, jaką sprowadza na nas wściekłość i mniej lub bardziej chybione poczucie krzywdy. Że wyjściem z solipsyzmów nie jest ciało, lecz dzika emocja, która potrafi zakneblować nasze mózgi, podporządkować sobie nasze układy nerwowe i poprowadzić nasze ręce do napisania liter, które nasze oczy będą skrywać przed nami, ułożyć nasze usta słowa, które nasze uszy przed nami zasłonią i które poznamy dopiero, gdy już zaistnieją, gdy już żadna siła we wszechświecie ich nie cofnie. Pomyślmy, że w tym właśnie – jeśli nie w czymkolwiek innym – nie jesteśmy sami. Pomyślmy to dla Tego od teledysku, a może i za niego. Poczujmy tę bliskość z całą rozkrzyczaną, nieopanowaną, poddającą się zupełnie bezwolnie emocjom ludzkością.
A potem odetchnijmy i nie dziwmy się, że on nie zapomina i nie chce zapominać i ani w głowie mu szukać pojednania.