Dawno, dawno temu, w czasach, kiedy pociągi spóźniały się zupełnie jak tej zimy, ale za to zboże rosło bardziej złoto, niebo osiągało odcienie błękitu, jakich dziś trudno się w nim doszukiwać, trawa była miększa a powiewy wiatru wyłącznie tajemnicze bądź kojące, w czasach wreszcie, gdy wszystko co się Działo, Działo się z dużej litery, bo było właśnie czymś wielkim i znaczącym, wtedy wybrałem się w chybioną podróż. Została dokładnie zaplanowana przez moich rodziców, bo miałem wtedy lat raczej niewiele, choć znowu nie tak mało. Wracałem z kolonii, której termin niewygodnie zachodził na początek urlopów moich rodziców. By więc nie tracić czasu, wyjechali wcześniej do krainy lasów, grzybów i jezior, a dosłanie mnie tam zostawili mojemu ojcu chrzestnemu. Znając go, powinni byli przewidzieć, że rzeczy mogą ułożyć się inaczej niż zaplanowali. Tym bardziej, że niepotrzebnie dodatkowo skomplikowali całą operację.
Mówiąc krótko – ojciec chrzestny pomylił pociągi. Wysłał mnie wprawdzie w odpowiednim kierunku – na Hel, ale o nieodpowiednim czasie. Zgodnie z poleceniem, wysiadłem więc na Helu i nie zastałem tam nikogo znajomego. Odczekałem cierpliwie kilka godzin, aż wreszcie uznałem, że rodzice, wbrew planom, nie dojechali na Hel, bo widać nie mogli i teraz należało z tym coś zrobić. Działo się to bowiem w czasach, kiedy nie tylko nie słyszano jeszcze o telefonach komórkowych, ale nawet zwykłymi telefonami dysponowali jedynie wybrańcy. Dlatego trudno było szybko poinformować innych o nagłych zmianach planów, ale dzięki temu rosły szanse na zaistnienie przygody.
Tak na dobrą sprawę, powinienem był zachować się jakoś inaczej. Poczekać na pociąg, który zawiózłby mnie z powrotem, pójść do ojca chrzestnego i powiedzieć, że coś nie wyszło. Albo odwiedzić milicję, oznajmić, że zaszło, co zaszło i domagać się, by oni mi pomogli.
Zamiast tego odnalazłem adres campingu na Kaszubach, gdzie zatrzymali się moi rodzice i wsiadłem do pociągu, który wiózł mnie w tamtym kierunku.
Później dowiedziałem się, że gdy odjeżdżałem, na dworzec wchodził właśnie mój tata, by odebrać mnie z pociągu, którym powinienem był przyjechać. Najpierw odczuł niepokój, niedługo później zaczęli się z mamą bać.
Nie tylko brak telefonów utrudniał wtedy odnalezienie mnie. Działo się to bowiem w czasach, kiedy socjalizmowi coraz trudniej utrzymać było przyjazny wyraz twarzy, a na terenach, przez które właśnie przejeżdżałem, w pewnej sławnej stoczni ogłoszono kolejny strajk. Siedziałem więc w oddalającym mnie od rodziców pociągu, drzewa – sosny i brzozy – śmigały za oknem, a dalej, w historycznym tle tej mojej podróży, wzbierały emocje, gromadzili się milicjanci i śpiewali strajkujący. Ale nie wiedziałem o tym, skupiony na celu swojej podróży, na adresie zapisanym na coraz bardziej pomiętej kartce.
Byłem dumny, że okazałem się tak przedsiębiorczy, by kupić sobie kilka bułek i ser topiony na drogę.
Nie dotarłem tego dnia na do celu. Gdy milicja Wybrzeża dzieliła swoją uwagę między pilnowanie strajkujących stoczniowców i poszukiwanie mnie (żona ojca chrzestnego była telefonistką w milicji i korzystając ze znajomości postawiła na nogi całą milicję z Wybrzeża), ja przycupnąłem na dworcu zbudowanym z czerwonej cegły chyba jeszcze podczas zaborów. Uznałem, że to dobre miejsce na nocleg.
I tu, tak naprawdę, zaczyna się najważniejsza część opowieści.
Około godziny 22 wyłączono prąd, zgasły wszystkie światła i zapadła głęboka ciemność. To wyłączanie prądu miało jakiś związek ze strajkiem, jednak nie wiedziałem tego. Mnie było to nawet na rękę, mogłem wreszcie zasnąć, przedtem jasne lampy dworcowe przeszkadzały mi w tym.
Jakiś czas później na dworzec przyszedł On. Nie widziałem go, dotąd nie wiem jak wyglądał. Pamiętam, że był spory, to wszystko. Czasem wyobrażam go sobie jako wilczura, albo wilczuropodobnego kundla.
Znacznie lepiej ode mnie radził sobie w ciemnościach. Podszedł do mnie, może usiadł, a może stał? Nie widziałem. To były ciemności, o jakie dziś trudno, dziś zawsze gdzieś świeci się jakieś światło – choćby to oświetlające reklamy. Wtedy nie świeciła się nawet najmniejsza lampka, ciemność oznaczała kompletną czerń, niczym w głębokiej jaskini. Nawet cieni nie było w niej widać. Może na zewnątrz przyświecały gwiazdy, ale w budynku dworca nie było ich widać.
Podzieliłem się z nim ostatnią bułką z serem. Zjadł ją i położył się przy mnie spać.
Rano już go nie było.
Ale przedtem stało się dokładnie to, co dzieje się w bajkach. Ty dzielisz się z kimś – zwierzęciem, żebrakiem – swoim ostatnim kęsem, a potem ten ktoś ratuje ci życie.
Ich także nie widziałem. Usłyszałem ich jednak szybko – w przeciwieństwie do psa nie dbali o ciszę. Rozmawiali po pijacku głośno i najwyraźniej chcieli w pustym, ciemnym budyneczku dworcowym, urządzić sobie imprezę.
Mogli okazać się dobrymi, choć pijanymi ludźmi. Wtedy jednak przede wszystkim bałem się ich. Później, gdy byłem już dorosłym człowiekiem, pomyślałem, że mogła to być jedna z tych chwil, kiedy nasze życie kołysze się na krawędzi cieńszej niż ostrze żyletki. Przecież to byli jacyś ówcześni bezdomni, podpici. Mogli mnie porwać, mogli mnie pobić i okraść, mogli mnie np. zgwałcić. Co byłoby ze mną dalej? Gdyby mnie zabili, byłbym już tylko straszną historią, wspomnieniem zawierającym ostrzeżenia dla mojego młodszego rodzeństwa, ale i całej masy dzieci. Może historia o mnie krążyłaby po całej Polsce, urastając do mrocznej legendy? Dorośli opowiadaliby ją pouczającym tonem, a dzieci przekazywałyby ją sobie szeptem, wzbogacając o nowe, makabryczne szczegóły? A gdybym przeżył, może stałbym się taki jak tamci? Byłbym teraz bezdomnym pijakiem i ćpunem, któremu nie pomogły całe tabuny psychiatrów?
Nie doszło do żadnej z tych rzeczy.
Pies rzucił się na nich ujadając wściekle, a oni uciekli przestraszeni, bo w ciemnym budynku jego głos wydawał się być potężniejszym i groźniejszym.
Gdy już ich nie było, wrócił do mnie i położył się pod ławą, na której spałem. Pogłaskałem go.
A rano już go nie było i do dziś nie wiem, jak wyglądał, wiem jednak, że odmienił, albo inaczej – nie pozwolił odmienić mojego życia. Jeśli więc gdzieś istnieje jakiś mój anioł stróż, jestem pewien, że ma cztery łapy i potrafi ostro szczekać, gdy się wkurzy. I jeszcze, że smakują mu bułki z serem topionym.
– Dotarł pan wtedy do rodziców? – zapytał Szałapach.
– Tak, ale to nie jest najistotniejsze w tej historii. Wie pan, nic a nic już nie pamiętam z tamtych wakacji. Tylko tę ich część, kiedy byłem zgubionym dzieciakiem.
– Ci ludzie – odezwał się Szałapach, sam nie wiedział dlaczego, zwykle zachowywał takie uwagi dla siebie – oni mogli być nieszkodliwi, wie pan? Mogli nawet jakoś panu pomóc.
– Może i tak – zgodził się mężczyzna, który do końca wierzył w bajki. – Ale wie pan, to nieważne. Od tamtej nocy zawsze patrzyłem na swoje życie, jako na coś podporządkowanego regułom opowieści. Bo coś takiego właśnie mi się przydarzyło, coś podlegającego regułom bajki, prawda? Nieważne więc kim tamci byli, ważne w co wierzę. Bo wiara czyni rzeczy prawdziwymi, wie pan?
Szałapach odpowiedział, że to akurat wie. Kiedy jednak odszedł już, pomyślał, że wcale nie. Wcale nie wie tego. On jedynie w to wierzy.