W kwietniu 1098 roku Henryk z Vancourt skonał pod murami Antiochii w wyjątkowo niegodny sposób – nie od zdradzieckiej strzały, ciosu miecza lub włóczni, czy choćby wrzącego oleju jakim obrońcy polewali z murów szturmujących. Jego sługa, Robert, który był świadkiem śmierci swego pana, uznał za stosowne porzucić krucjatę, której marnego końca spodziewał się lada chwila i powrócić do domu, by zdać tam relację z marnego końca szlachetnego rycerza. Podróż zajęła mu niemal rok, który to czas spędził w znacznym stopniu na uszlachetnianiu czynów rycerza i własnych. Gdy stanął wreszcie pod murami zamku Vancourt jego opowieść nie miała wiele wspólnego z rzeczywistością. Niemniej, kiedy przedstawił ją wdowie i czwórce dzieci tym właśnie się stała – prawdą.
Kolejni potomkowie rycerza Henryka Vancourt brali udział w kolejnych wyprawach krzyżowych, nieodmiennie starając się odwiedzać pagórek będący – wedle zapewnieć wiernego sługi mogiłą bohaterskiego rycerza. Potomkowie Roberta nie towarzyszyli im w tych wyprawach, wzorem swego przodka woleli snuć opowieści o cudach, niż być ich świadkami. Otrzymali od Roberta niebagatelny spadek – wiedzę o tym, jak czynić rzeczy prawdziwymi przy pomocy słów. Niektórzy z nich przekazywali tę umiejętnośc dzieciom, niektórzy zabierali ją ze sobą do grobu. Ponieważ jednak ludzie skłonni są pysznić się swymi przewagami, rodzinny skarb trafiał i w inne, mniej lub bardziej przypadkowe ręce.
Możnaby przytoczyć dziesiątki, nie – setki przykładów ludzi, którzy potrafili wyłgać się z opałów, ułgać sobie nieco majątku bądź załgać kogoś na śmierć i nieszczęście. Trudno powiedzieć jak wielu z nich wzniosło się ponad to nędzne rzemiosło ku prawdziwej alchemii opowieści. Niemniej tajemnica, którą odkrył Robert na długo po tym jak powrócił spod murów Antiochii przetrwała wśród ludzi. A nie powinna.
W 1966 roku, na dzień przed grudniem, urodził się Szałapach. Po trzech nużąco szpitalnych dniach rodzice zabrali go do domu i ułożyli w drewnianym łóżeczku o białych kratach. Odziedziczył je po starszym o dwa lata kuzynie, wraz z śpioszkami, stertą pieluch z tetry, biała czapeczką z włóczki i parą ceratowych majtek. Działo się to bowiem w czasach, gdy tak cenne dobra, jak dziecięce ubranka przekazywano z pokolenia na pokolenie.
W 1966 roku, na dzień przed grudniem, urodził się Szałapach. Po trzech nużąco szpitalnych dniach rodzice zabrali go do domu i ułożyli w drewnianym łóżeczku o białych kratach. Odziedziczył je po starszym o dwa lata kuzynie, wraz z śpioszkami, stertą pieluch z tetry, biała czapeczką z włóczki i parą ceratowych majtek. Działo się to bowiem w czasach, gdy tak cenne dobra, jak dziecięce ubranka przekazywano z pokolenia na pokolenie.
Trzeciego dnia po osadzeniu w domowym łóżeczku, a szóstego po narodzinach, a zatem na dzień przed świętem świętego Mikołaja, o którym babka Szałapacha, nieco szalona kobieta pochodząca z krainy nazywanej w 1966 roku Ukraińską SRR, pamiętała, że był pasterzem wilków, któremu należało składać ofiary, by jego stada nie nawiedzały gospodarstwa, Szałapach po raz pierwszy został sam w pokoiku, którego część mu przeznaczono. Rodzice, wraz z babcią i dziadkiem Szałapacha mieszkali w parterowym domku nieopodal trasy kolei, małego targu, gdzie kobiety z pobliskich wski sprzedawały owoce i warzywa, oraz tajemniczej manufaktury produkującej nie wiadomo co i po co. Domek ów posiadał dwa pokoje, w tym jeden połączony z kuchnią oraz łazienkę. Gdy Szałapach kończył sześć dni, pozostali domownicy zgromadzili się akurat w ni to pokoju, ni to kuchni, by zastanowić się co dzieje się z psem tak rozdrażnionym od sześciu dni, że aż odmawiającym przyjmowania jedzenia.
Było już późno. Szałapach spał, jego rodzice i dziadkowie radzili a pies skomlał cicho.
Wtedy właśnie, korzystając z tej niezwykłej chwili, kiedy sześciodniowe dziecko pozostawiono na krótko same, nad łóżeczkiem Szałapacha pochylił się ktoś i wyszeptał mu do ucha całą inną historię jego życia, odmieniając je tym samym na zawsze. Szałapach, oczywiście, nie rozumiał ani słowa. Niemniej opowieść zapisała się na trwale w tej części jego umysłu, która zachowuje milczenie przez większą część życia, odzywając się niekiedy, zwykle, gdy jesteśmy czymś bardzo zajęci i nie mamy czasu na przejmowanie się podszeptami ducha.
Gdyby Szałach miał okazję przypomnieć sobie tamtą chwilę, przyjrzeć się tej nieproszonej postaci pochylonej nad jego łóżeczkiem i gdyby do tego mógł usłyszeć raz jeszcze tamte słowa, albo przynajmniej przypomnieć je sobie i zrozumieć, mógłby powiedzieć, że tym, kto go odwiedził był anioł. Najprawdopodobniej ostatni.
Mogłoby też jednak być zupełnie na odwrót.
Było już późno. Szałapach spał, jego rodzice i dziadkowie radzili a pies skomlał cicho.
Wtedy właśnie, korzystając z tej niezwykłej chwili, kiedy sześciodniowe dziecko pozostawiono na krótko same, nad łóżeczkiem Szałapacha pochylił się ktoś i wyszeptał mu do ucha całą inną historię jego życia, odmieniając je tym samym na zawsze. Szałapach, oczywiście, nie rozumiał ani słowa. Niemniej opowieść zapisała się na trwale w tej części jego umysłu, która zachowuje milczenie przez większą część życia, odzywając się niekiedy, zwykle, gdy jesteśmy czymś bardzo zajęci i nie mamy czasu na przejmowanie się podszeptami ducha.
Gdyby Szałach miał okazję przypomnieć sobie tamtą chwilę, przyjrzeć się tej nieproszonej postaci pochylonej nad jego łóżeczkiem i gdyby do tego mógł usłyszeć raz jeszcze tamte słowa, albo przynajmniej przypomnieć je sobie i zrozumieć, mógłby powiedzieć, że tym, kto go odwiedził był anioł. Najprawdopodobniej ostatni.
Mogłoby też jednak być zupełnie na odwrót.