Siedzieli na wzgórzu i rozmawiali o tym, jak to w życiu wszystko się układa. Przyświecało i przygrzewało im słońce, ale i przywiewał wiatr, nie narzekali więc na upał. Pod nimi skała szła w dół biało i ostro by wpadać w byle jaki, postrzępiony asfalt, na którym bataliony tubylców porozrzucały gruz i szkło. Dalej nudziła się boczna ulica, czerwieniał kościół, a kamienice nie mogły doczekać się na remont krążący po okolicy. Potem już tylko rozwijał się widok na miasto – najpierw chaos dachów, jakieś przebitki rzeki iskrzącej od popołudniowego światła i zieleń wzgórz okalających miasto. Gdyby spojrzeli trochę w prawo, zobaczyliby zamek. Gdyby upierali się przy tym kierunku zobaczyliby całkiem spore zgromadzenie kominów. Ten i ów pewnie by dymił.
Za ich plecami najpierw szczerzyła się dziura w siarce, potem wieża telewizyjna prężyła anteny, potem już znowu zieleń wchodziła w paradę patrzącym.
Dzień przyspieszał w stronę zmierzchu, słońce robiło się cięższe i czerwieńsze. Ptaki darły się po swojemu, ale było ich coraz mniej z każdą minutą. Za to pięć owadzich ekosystemów uwijało się wokół nich korzystając z skrzydeł i odnóży, jakby dzień się nie zmieniał, a czas nie miał znaczenia.
– Wszystko się układa – mówił Szałapach. – Spinasz się, walczysz, albo przeciwnie – zwijasz się w kłębek i czekasz, żeby wszystko minęło. Tak, czy owak wszystko się układa. Świat jest cholernie elastyczny, o ile nie przydarza się jakaś katastrofa, a ty nie robisz czegoś wyjątkowo głupiego. Rozmawiałem z masą ludzi i zawsze było tak samo – koniec końców wstawali rano i ruszali w miasto. I jakoś szło.
Ten od teledysku kiwał głową, na wszelki wypadek nie wspominając o tych kilku samobójcach, których zdarzyło mu się poznać, kiedy jeszcze była ku temu okazja. Powiedział tylko, że dobrze mu się tu siedzi.
– I tego się trzymaj – zamruczał usatysfakcjonowany Szałapach. – Tego się, chłopie, trzymaj.
Tym razem posłuchał. Siedzieli więc i gapili się na powolny, jak to latem, koniec dnia i obaj robili już ciche plany na następny dzień.
Jak zwykle.
Za ich plecami najpierw szczerzyła się dziura w siarce, potem wieża telewizyjna prężyła anteny, potem już znowu zieleń wchodziła w paradę patrzącym.
Dzień przyspieszał w stronę zmierzchu, słońce robiło się cięższe i czerwieńsze. Ptaki darły się po swojemu, ale było ich coraz mniej z każdą minutą. Za to pięć owadzich ekosystemów uwijało się wokół nich korzystając z skrzydeł i odnóży, jakby dzień się nie zmieniał, a czas nie miał znaczenia.
– Wszystko się układa – mówił Szałapach. – Spinasz się, walczysz, albo przeciwnie – zwijasz się w kłębek i czekasz, żeby wszystko minęło. Tak, czy owak wszystko się układa. Świat jest cholernie elastyczny, o ile nie przydarza się jakaś katastrofa, a ty nie robisz czegoś wyjątkowo głupiego. Rozmawiałem z masą ludzi i zawsze było tak samo – koniec końców wstawali rano i ruszali w miasto. I jakoś szło.
Ten od teledysku kiwał głową, na wszelki wypadek nie wspominając o tych kilku samobójcach, których zdarzyło mu się poznać, kiedy jeszcze była ku temu okazja. Powiedział tylko, że dobrze mu się tu siedzi.
– I tego się trzymaj – zamruczał usatysfakcjonowany Szałapach. – Tego się, chłopie, trzymaj.
Tym razem posłuchał. Siedzieli więc i gapili się na powolny, jak to latem, koniec dnia i obaj robili już ciche plany na następny dzień.
Jak zwykle.