Któregoś z deszczowych dni Szałapach, który jako się rzekło nie lubił mówić zbyt wiele, długo i bez słowa obserwował pajęczycę oplatającą pajęczyną jedną z szałapachowych szyb. Gdyby był bardziej rozmownym człowiekiem, powiedziałby może: "wiedziałem, że do tego dojdzie", albo przynajmniej przywitał nową sąsiadkę jakimś dobrym słowem.
Zamiast tego pomyślał o Tym od teledysku, który tego dnia zupełnie nieświadom zaciskającej się wokół niego pętli szałapochowego życiorysu, nachylał się nad Rudą. Działo się to w tramwaju, do którego Tego od teledysku zagnał deszcz i pragnienie Rudej. Uciekali spod dworca ukryci pod znalezionym przypadkowo plakatem poświęconym współczesnym utworom na kwartety smyczkowe. Kredowy papier chronił ich przez czas jakiś, choć Rudej nie przyszło łatwo zaakceptowanie tego niecodziennego okrycia.
Druga szuflada była ciekawsza, jednak dłoń Szałapacha powędrowała ku trzeciej. Wysunęła ją prawie do samego końca. Pomiędzy stosami zapisanych drobnym, szalenie niewyraźnym pismem kartek odnalazła dość nieładny zeszyt ozdobiony wzniosłym wydrukowanym napisem: "ludzka krew to życie". Ktoś, być może Szałapach, dopisał pod nim: "komarów".
Zeszyt ów, u zarania dziejów osiemdziesięciokartkowy, posiadał obecnie kartek jedynie sześćdziesiąt i trzy. Spośród nich zaś zapisana była jedynie nikła część jednej. Dokładnie mówiąc – czternaście linijek.
Szałapach uznał, że musi odchrząknąć, choć przecież nie zamierzał czytać na głos. Opuścił wzrok na litery, zawahał się. Zamknął zeszyt, wstał i podszedł do okna. Przyłożył usta do szyby, by drgania jego głosu przeniosły się poprzez nią na zahaczoną także i o szkło pajęczynę.
"Przez wszystkie lata mego życia – wyrecytował z pamięci – niejednokrotnie natykałem się na dowody na istnienie diabła. Spotykałem zło, jego twórców i ofiary. Zło jednak to drobiazg, to coś co wyrządzamy sobie nawzajem, to przypadki bądź celowe działania, z których skutków nie zdajemy sobie do końca sprawy. Zło to bagatelka w porównaniu z diabłami. Bo i je spotykałem. Choć jednak żyłem naprawdę długo, nigdy, przenigdy, nie spotkałem anioła. Myślę, że istniały kiedyś, żyły pośród nas, przynosiły nam zwiastowania, kary i pociechy. Teraz jednak albo wymarły już wszystkie, albo przeszły na drugą, łatwiejszą stronę. Myślę więc – wobec faktu, że tak wiele jest diabłów, a nie ma aniołów, wypadałoby, aby dla równowagi ktoś wykonywał robotę tych drugich. Ratował rozkradane na potęgę dusze. Problem w tym, że nie wiadomo na czym ta praca właściwie polegała i jak się do niej zabrać."
Pająk zapoznał się z drganiami, rozpatrzył dokładnie sprawę i nie uciekł. Szałapach uśmiechnął się w podziwie dla jego odwagi.
– Myślę, że czas zacząć – oznajmił.
Wtedy pająk pojał wreszcie powagę sytuacji i czmychnął.
Niedługo później, w tej samej chwili, gdy Ten od teledysku odprowadzał wzrokiem tramwaj uwożący rozczarowaną Rudą, Szłapach wszedł do swojego ukrytego za ciężką szafą pokoju. Przez chwilę oddychał ciemnością, po czym ożywił żarówkę wiszącą bezwstydnie nago z sufitu na ledwo przyodzianych kablach.
Wcale duży pokój zapełniony był sięgającymi sufitu regałami, których półki uginały się pod ciężarem taśm i kaset magnetofonowych ułożonych obok siebie równo i ciasno. Bliżej drzwi w wielki zbiór fonografii wkraczała nowocześniejsza technika – dźwięki magazynowane były na płytach CD i DVD.
Na wszystkich nich osiadł kurz. To właśnie dzięki niemu, dzięki temu, że uniósł się nieznacznie w powietrze, można było poznać, że taśmy, kasety i płyty zadrżały, z lęku, bądź podniecenia, gdy Szałapach oznajmił sucho:
– Czas wracać. Czas zabrać się z powrotem do roboty.