“To się doskonale składa! – zawołał pewien mężczyzna, siedząc przy długim, czarnym stole – Bo ja będę w przyszłym tygodniu w Oradei, to moja córka zrobi tam zdjęcia!”
Wspomnienie Oradei, miasta życzliwych ludzi, psów tłoczących się przy dworcu i macdonalda, który powstał, z punktu widzenia Tego od teledysku, z dnia na dzień, przepełniło Tego od teledysku zazdrością. Nieznośna ta myśl – że ów mężczyzna odwiedzi tamto miasto, z którego można złapać stopa, podjechać do tej małej wioski nad jeziorem, przejść dalej polami i dotrzeć do kolejnej wioski z monastyrem na niewielkim wzgórzu i jeszcze poprzez te wiecznie zamglone góry, niedostrzegalnie malownicze, pełnie płochliwych wilków i niedźwiedzi, biegających luzem koni i zdradliwych urwisk, powędrować dalej, korzystając z leniwie pokonujących ścieżki wśród wąwozów pociągów, przypadkowych noclegów, wozów ciągniętych przez konie, które nawet nie mogły pozazdrościć swym mieszkającym w zamglonych górach kolegom – wszystkimi tymi drogami, środkami lokomocji i przypadkowymi spotkaniami, dotrzeć do Suceavy, gdzie drogą w dół schodzi się do parku, by zaraz zacząć ostro wspinać się pod górę, ku ruinom zamku, w pobliżu których z ulgą pije się piwo, coś przegryza, mija się chatki wiecznie zamkniętego skansenu i wreszcie podziwia największe na świecie końskie jaja z mosiądzu . Ba – nie tylko jaja.
Wszystko to impresje, skojarzenia, które przebiegły Temu od teledysku przez myśl w jednym mgnieniu, wyrażonym nagłym, wściekłym błyskiem zazdrości w oku, gdy spojrzał na bogu ducha winnego mężczyznę, wybierającemu się w przyszłym tygodniu do Oradei.