taki tydzień

Ta historia zaczyna się w sobotę, w Poznaniu,, w bardzo wygodnym hotelu, po którym podróżować windami dało się tylko przy użyciu kart magnetycznych. W każdym razie w górę. W dół, a na pewno na parter, mogli zaszaleć nawet nastoletni przybysze czerpiący satysfakcję z zasuwania windą tam i z powrotem. Jeśli tacy jeszcze istnieją, bo dziś winda to nic nadzwyczajnego. Ale gdy Ten od teledysku miał lat osiem do jedenastu zasuwanie windą (zwłaszczą w wysokich blokach) było równie fantastyczną zabawą jak dzwonienie do drzwi i ucieczka. Tak, był tym nieletnim dupkiem, który wkurzał ludzi na oba te sposoby.

Wind w hotelu było cztery. Przy czym był to zabawny hotel, bo mieścił się w budynku, który piętra parzyste oferował jednej sieci hotelowej, a nieprzyste drugiej. W pierwszej chwili Ten od teledysku sądził, że ów podział może mieć coś wspólnego z kaprysami wind. Ale nie.

Nie jest to jednak opowieść o windach, ale o Tocie. Otóż w sobotni ranek zwlókł się z wielkiego, dwuosobowego w założeniach łóżka (piątek na Pyrkonie, wiecie jak jest), dopełzł do łazienki. Naprzysznicował się. A potem usiadł na tym tronie, do którego i królowie docierają piechotą i oddał się porannemu relaksowi uwalniania jelit od zbędnych ciężarów.

I wtedy zadzwonił telefon. Nie powinien mieć go ze sobą, ponieważ do toalety udaje się zwykle w okolicznościch odstresowujących (nie tylko on, według jakichś tam badań opublikowanych w prasie, ucieczka do kibelka to jeden z ulubionych faceckich sportów). Jednak tak się złożyło, że starożytna klątwa (a ty nigdy nie będziesz miał zegarka, który nie wybuchnie nim minie miesiąc) sprawiła, że wziął ze sobą telefon, by wiedzieć, czy może się jeszcze trochę relaksować, czy też musi już biec w panice, bo na coś zabrakło czasu.

I ten właśnie telefon w funkcji zegarka zadzwonił. Tot trochę go zignorował. A potem ujrzał, że dzwoni Jewgienij. Pewne aspekty życia Jewgienija sprawiają, że Tot sądził, iż będzie chciał pogadać o wyskoczeniu na piwo (na co Tot chętnie przystaje ze względu na pewne jego aspekty życia). Trochę się pomylił. Jewgienij zadzwonił, ponieważ chciał się podzielić refeksją, że powieść, którą Tot napisał z Cetnarem wydała mu się zarąbista. Ba, uznał ją za znakomitą do tego stopnia, że wysłał ją swojej matce (akurat czytała „Filary ziemi” Foletta). Przeczytała i oznamiła, że Folett przy Cetnarze i Tocie to jak… No nieważne. Są lepsi pod wszystkimi względami. Także takimi, których Folett nie ma wcale.

Czyli nie zarobią tyle, co Folett.

Pomijając fakt, że na większość komplementów zasłużył tak naprawdę Cetnar (ale nie na wszystkie), Tot doznał poczucia błogości i radości. Pomyślał: „dzień, który tak się zaczął musi być świetny”. I, nie będę ukrywał, Tot okazał się prorokiem we własnym domu. Dzień taki właśnie Był. A potem przyszła noc.

Pod koniec soboty, być może nawet u zarania niedzieli, Ten od teledysku wrócił do hotelu. Ponieważ już wiedział o co chodzi z windami łatwo dotarł do pokoju. Przysiadł na łóżku. Rozpakował plecak. Zważył w dłoni jedyny wydrukowany ezgemplarz nowej powieści. Ludzie wyrywali ją sobie z rąk przez uprzejmość, bo na jego oczach. Jedna dziewczyna w kowbojskim kapeuszu zawłaszczyła ją sobie na moment i czytała i nie chciała oddać. Bogowie, jak Tot pokochał ten egzemplarz, przechodzący z rąk do rąk, wąchany, pieszczony dziesiątkami dotyków, o okładce najśliczniejszej ze wszystkich dotychczas. Powieść, której bohaterów naprawdę polubił i na których ujawnienie światu czekał prawie dziesięć lat. Uśmiechał się do tej książki i ona się do niego uśmiechała. Byli jak ta para młodych jeszcze nie kochanków, którzy są sobą równocześnie zachwyceni i onieśmieleni. Ich radosna bezwstydność zacznie się za momencik i teraz właśnie trwa ta chwila, która jest samym światłem.

Oczywiście, starożytna magia zadziałała i ledwie Ten od teledysku wziął ową książkę do ręki a otworzył ją na nazupełniej przypadkowej stronie, na której znalazł kompletnie zbędne powtórzenie. Nie przejął się tym. Właśnie na tym polega magia. Gdy otwieracie po raz pierwszy swoją powieść na przypadkiem wybranej stronie, znajdujecie błąd, który umknął wszystkim. Można się do tego przyzwyczaić.

Ale gdy wrócił do hotelu (dwa łóżka w cenie jednego, przerażona Japonka na etykiecie szamponu), nie wiedzieć po co otworzył książkę na tej stronie, na której znajdowało się przejśćie, na którym szczególnie mu zależało. Wiecie, małe złamanie formalne, o które musiał poszturchać się przy redakcji, bo formalnie takich rzeczy się nie robi. Ale wyjaśnił, że właśnie w tym momencie ono powinno się znaleźć. Bo to najważniejszy moment w powieści, kluczowy. Czas przeszły przechodzi w teraźnieszy, zmienia się narrator (bo coś mu pęka w mózgu – tak to spoiler, ale bardziej już tej powieści nie zepsuję) i zabieg formalny przełamujący normę służył podkreśleniu tego. Nie było momentu w książce, który cieszyłby Tego od teledysku bardziej. Trochę mi głupio, ale Tot czuł radość wyszukując to miejsce w pliku i widząc jak fajnie to sobie skomponował.

Okazało się, że nim książka trafiła do druku ktoś ten „błąd” poprawił.

Teraz ten fragment nie ma sensu. Możliwe, że tego nie zauważycie. Ale naprawdę, nie ma. Fizycznie, stylistycznie, fabularnie – nie ma sensu. Ktoś jednym kliknięciem klawisza „delete” zmienił całą radość Tota w dziki wkurw. Miłość zdechła. Cisnął książką na drugi koniec łóżka. Czuł żal gdy to robił, wciąż jeszcze tliło się w nim to tteraz niechciane odpychane uczucie, które przed chwilą było światłem. Już za nim tęsknił, wiedział, że odpychany egzeplarz książki nie jest niczemu winien. Jemu było przykro i jej było przykro. Ona próbowała się jeszcze uśmiechać i Tot bardzo chciał jej ten uśmiech odwzajemnić, ale ona okazała się nie być tym, na kogo czekał. Kładł się spać ogarnięty furią, przepełniony planami zerwania współpracy z wydawcą, nie kontynuowania cyklu (to ma być pierwszy tom z czterech) i w ogóle zjebania życia wszystkim.

Zasnął po jakiejś godzinie wściekłego miotania się z boku na bok. Prób uspokojenia się, pokonywanych przez wściekłość i żal. Aż puchł od życzenia źle całemu światu. Tak zakończył się ten dzień, który zaczął się jak święto.

Rano wstał ogarnięty tą samą furią. Ale co robić? Książką ma premierę za dzień, to znaczy, że wyszła już z drukrni. Wyobrażał sobie jak przenosi swój gniew i żal na wszystkich. Jak Was ranię, żeby było wam równie źle jak mnie. Usiadł na tronie. Nikt nie zadzwonił z gratulacjami. Żal mu było świata, który wymyślił, bohaterów, prologu, który napisał do drugiego tomu i całe tej historii, którą uważa za naprawdę świetną, a którą dopiero zaczął Wam przedstawiać. Ale czuł do nich już tylko wstręt. Bo przez tę jedną zmianę (ależ głupią!) to już nie była jego książka i opowieść.

Ale wiecie, Pyrkon. Dobrzy, pozytywni ludzie, którzy sprawiają, że ty też chcesz być dobry i pozytywny. Do Krakowa Ten od ten od teledysku wrócił we śnie, ignorując dziewczynę, o której napisałby Wam innym razem dwa albo i trzy akapity. Potem skończyła się niedziela, zaczął się ugór pracy. Ciśnienie skakało mu jak skacze zawsze w te dni między oddechami sobót. Facet z Rosji przysłał pytania do wywiadu. Jedenaste brzmiało: „czy był pan kiedyś w Rosji?”. Ten od teledysku pomyślał, że nie, nie w Rosji. Był za to kiedyś w Związku Radzieckim, ale w tej jego części, która obecnie jest Ukrainą a kiedyś tam była Rzeczypospolitą, Ale Rosją chyba nie. Uznał, że nie byłaby to marketingowa odpowiedź, więc zgodnie z prawdą odpowiedział, że nie. Nie wspomniał o permanentnie pijanym gliniarzu pilnującym na bocznym parkingu turystów z zagranicy – to oficjalnie. Nieoficjalnie pił z ojcem Tota (i sąsiadami) opowiadając jak ich ewakuowali z Czarnobyla. Tot nie opowiedział także o tym jak przeszedł na drugą stronę ulicy, nad brzeg górskiej rzeki, by zobaczyć jak jakiś facet płynie nią ostrożnie, by ni to krzyczeć ni to szeptać do małoletniego wówczas Tota, czy chę „czisy”. O kolesiu, który na innym parkingu chciał, żeby ojciec dał mu koniak, a wobec odmownej odpowiedzi rzucił” „ty Polak, ty wiesz, że ja jestem z KGB i mogę cię zaciągnąć do lasu i rozwalić” też nie powiedział. To nie była Rosja, ale ZSRR, obecnie Ukraina, kiedyś Rzeczypospolita. Ludzie jak wszędzie, jak ludzie.

Przyszedł czwartek, w sklepie, doktórego mógł nie wchodzić Tot spotkał kumpelę ze studiów. Był kiedyś świadkiem na jej ślubie, ale chyba kiepskim, bo Kier rozwiodła się po latach liczonych w dwojgu dzieci. Powiedział jej, że ostatnio o jej życiu czytał w gazetach. Potrafiła z tego żartować. Spędzili jakieś fajne pół godziny gadając na ulicy. Tot dałby radę napisać z nich reportaż z tych, co to, wiecie, dotykają ważnych spraw, którymi się przejmujemy. Ale od jakichś dwudziestu lat nie pisuje już reportaży.

I tyle tego tygodnia. Żadna historia. Znikąd do nikąd.

Śmieszna, wstydliwa prawda jest taka, że diabli wzięliby dalsze tomy tej książki i współpracę z wydawcą i diabli wiedzą co jeszcze, bo wściekłość i żal Tota były tak wielkie i nieugaszone. Przed wykonaniem telefon, najpierw w śodku nocy, potem o poranku, powstrzymywała go tylko myśl o tym, że zatopiłby w ten sposób dwoch innych ludzi, z którymi od roku robią komiks. Szukał więc rozwiązania, które pozwoli ukarać wszechświat a równocześnie nie zaszkodzić tamtym. Włączył telewizor, by ponapawać się którymś z licznych okropieństw świata. Może spuchniętymi od złości politykami, wybuchem wulkanu, morderstwem, powodzią, groźbą wojny. Wiecie, zwyczajnością. Zamiast tego zobaczył grupę pastelowych kucyków, zmęczonych, połamanych, zniszczonych klęską zadaną przez podłego wroga. Zamarł z pilotem w ręku. Takie rzeczy nie powinny się zdarzać. Ani kucykom ani jemu.

Pół godziny później nadal czuł złość i żal, którego nie da się ugasić. Nadal był pewien, że jego współpraca z tym wydawcą właśnie wkroczyła na ścieżkę zmierzającą ku pożegnaniu. Niemniej pastelowe kucyki uratowały świat. Ugasiły furię. Wszedł na Pyrkon, między ludzi. Na nikogo nie wylał żalu. W pociągu spotkał niebieskowłosą dziewczynę pracującą dla innego wydawcy. „Ależ się cieszę, że cię widzę!” – zawołała. „Nie byliście zachwyceni naszym pomysłem na okładkę, co?”. Nawet wszyscy anieli w niebie zadrżeli na myśl jak mogłaby wyglądać odpowiedź Tota, gdyby nie pastelowe kucyki, A tak, uśmiechnął się i wyjaśnił, że owszem, ta okładka nie przejdzie. I porozmawiali dalej, przez paredziesiąt kilometrów, uśmiechnięci mili. Anieli w niebie odetchnęli z ulgą i być może nawet dziś jeszcze aniołowie w niebie oglądają MLP. Nawet jeśli czują się tym nieco zawstydzeni.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s