Z tym wyjazdem od początku wszystko było nie tak. Od kolesia, który zgłosił się na zapytanie ofertowe i zniknął gdy dowiedział się, że wygrał, przez kolesia, który przyszedł do Tego od teledysku oświadczając: „będę twoim bucem”, przez inne wpadki i wypadki. Działo się dużo, ale za mało, za szybko ale i za wolno. W efekcie, przez jakieś dwa tygodnie Ten od teledysku budził się z myślą” ciekawe, co dziś się spieprzy.
A potem polecieli.
Nie, właściwie nie. Spotkali się na lotnisku, wszystkie dwadzieścia osób. Ale nie polecieli, bo padał deszcz ze śniegiem i pilot ich samolotu uznał, że woli wylądować w Warszawie niż w Krakowie. Siedzieli więc, czekali na informacje, wreszczie Tot poszedł do niezbyt pewnie wesołego kolesia od udzielania odpowiedzi, by dowiedzieć się, że owszem, mają pecha, bo samolot złapał dwie i pół godziny opóźnienia, ale mają też szczęście, bo ten, na którym mieli wsiąść w Frankfucie też ma opóźnienie, więc na niego zdążą. Odebrali dwadzieścia kuponów na kanapki za trzydzieści złotych i trochę się uspokoili.
NIestety, koleś od odpowiedzi mylił się. Ten od teledysku zagaił w samolocie (gdy już wsiedli) stewardessę i dowiedział się od niej, że niestety, ale już ich przebukowano nanastępny lot, o 21:40. Cóż, pierwotnie mieli być w Weronie około szesnastej, potem o osiemnastej… Tot wydzwaniał więc do hotelu przesuwając godziny transferu i kolacji. W Frankfurcie z takim jednym Jedi zwiedził pół lotniska usiłując znaleźć kogoś, kto wyda mu kolejne karty pokładanowe i kupony na żarcie, co nie szło wybitnie, jako że Lufthasa akurat strajkowała i nikt nie siedział w żadnym ze stu punktów obsługi. Na szczęście znalazł się ktoś w sto pierwszym albo drugim. Na drugie szczęście obaj mieli paszporty nie bacząc na luksusy obbywateli UE. Dzięki temu nie stali w iluśtam kolejkach, ale przekraczali większość barier przytykając stronę z kodami i zdjęciami do elektronicznych czytników. Uniknęli też przetrzepania po przejściu na stronę po kontroli. co wzbudziło wesołość Jedi, który prędko wyliczył ile i jakiej broni mógłby przemycić.
A potem polecieli. Wylądowali na pół godziny przed wtorkiem. Trzeba było odnaleźć kierowcą busa, któremu zdawało się, że może zaparkować kilometr od lotniska i nikomu nie zrobi to różnicy i który nie znał ani angielskiego ani sposobu otwierania własnych bagażników. W hotelu recepcjonista wyglądający jak murzyński komik z tak osiemdziesiątych (wtedy zdaje się nikt nie używał zwrotu: „afroamerykanie”) oznajmił pytającym go o możliwość pozamieniania się pokojami, że nie ma głowy do takich pierdół. „Rzecz w tym” – próbował mu wytłumaczyć Tot – „Że ja mam w pokoju trzy łóżka, a ta para, która ma każde po jednym wokałaby mieszkać razem”. Recepcjonista spojrzał na niego z niejakim politowaniem i oznajmił, że „jemu wszystko jedno co ludzie robią ze sobą nawzajem w pokojach”.
Zjedli trzydaniową (a nawet cztero, jeśli liczyć deser) kolację, położyli się spać. W okolicach świtu Ten od teledysku wyskoczył kupić wszystkim bilety, czym wzbudził wesołość sprzedawczyni, bo po pierwsze nie miała dwudziestu całodniowych biletów, a po drugie nie miała zwyczaju wystawiać faktur czy rachunków (to trochę Tota zdziwiło, ale faktycznie nie wypatrzył kasy fiskalnej, może była zepsuta). Śniadanie okazało się zacne. Pojechali na zajęcia, tam Masseo był jaz zwykle miły acz zasadniczy, a Sylwia śliczna i sympatyczna. Żołnierz („będę Twoim bucem”) i jego kumpel najlepszy, Salomon, natychmiast przystąpili do szturmu używając słowa: „bella” zamiast przecinka. Ten od teledysku przypomniał Rudemu, Światłej, Jurcie i Biegaczce, że powinni uważać na Żołnierza. Nie zdziiwił się zupełnie, gdy przyobiecali, że tak właśnie zrobią, by jakieś dwie godziny później zapomnieć o napomnieniu. Tot nadal zastanawia się, czy będą z tego problemy. Obstawia, że tak.
Zadzwonił do Joanny Prasowej, by obgadać szczegóły następnego tygodnia, a ta opowiedziała mu wzruszającą historię o Żołnierzu, który przyszedł do niej z prawnikiem (!!!!), ale zrozumiał swój błąd, spokorniał i zdaniem Joanny przyjdzie do Tota porozmawiać i przeprosić. I faktycznie, w przerwie kanapkowej Żołnierz przyszedł, zagadał i przypieprzyl się, że nie wiedział, iż trzeba było przygotować coś na swój temat. „Przecież to było powiedziane na pierwszych zajęciach” – powiedział stojący obok Jedi. Żołnierz, co świadzy dobrze o zawziętości i uporze armii, udał, że nie słyszy i zadałswoje pytanie jeszcze ze trzy razy, nim w końsu odszedł usatysfakcjonowany albo i nie.
I tak to szło. Od dnia do dnia. Od pożaru do pożaru, do wtopy do wtopy. Zatrzaśnięcie się w kiblu i wspinanie po dwu i pół metrowej ścianie by się wydostać, nachlanie uczestników, wieczne pomyłki hotelu przekazywane przez niewiarygodnie prześliczną i uroczą recepcjonistkę. Jurta beztrosko oznajmująca przy winie startupowcom, że ma ich kumpli z NGOsów za debili (Tot omal nie zszedł przy tym na zawał), ulewnny deszcz w zaplanowaym dniu zwiedzania Werony, Rudy i Światła, którzy mieli nie afiszować się specjalnie z tym, że są ze sobą i znają Tota, nagle oznajmujący, że tworzą jeden projekt i opowiadający wszystkim naokoło, że znają Tota od lat. Ludzie, którzy się gubią, albo mają wszystko w dupie. Ludzie, którzy urządzają imprezę do białego rana właśnie tego dnia, w którym zaplanowano wyjazd o siódmej rano.
Ale też prześliczne dziewczyny. Piękne kościoły rodem ze średniowiecza, zanurzone po trosze w antyku, po trosze w Bizancjum. Miny Żołnierza i Salomona, gdy rzucili się zrobić misia z Sylwią na pożegnanie a ta przytuliła się i pocałowała w policzek tylko Tota.
Potem wreszcie lądowanie w Krakowie i nareszcie dom. „Będę spał aż do ósmej” – odgrażał się Ten od teledysku. Spał do dziesiątej. I dobrze się stało, że tak spał, albo niedobrze się stało, albo zwyczajnie się stało. Bo kiedy wracał z drugich zakupów nagle zobaczył Wiewiórkę. „Hej!” – zawołał orientując się, że ona go przegapia. – „Dzień dobry pani!”.
– O rany – ucieszyła się. – Przepraszam, jestem trochę zaganiana…
Porozmawiali o wbijaniu sobie noża w brzuch, o tym, że przecież przyjdzie wiosna. Ona mówiła, że były mąż nie dorzuca jej ostatnio radości do życia, że trapią ją jakieś problemy sercowwe. Żadne nie wspominało, że kiedyś byli razem, bo to działo się chyba ze trzydzieści lat temu. Dotyczyło więc jakichś innych ludzi z innych, zamierzchłych czasów. Zmieniło się w ich prywatne legendy.
– Niedawno skończyłam czterdzieści sześć lat – powiedziała. – A akcje sercowe są takie same jak zawsze.
Spróbował pocieszyć ją po kretyńsku, mówiąc, że właśnie wrócił z Włoch, które okazały się przedpieklem, więc czasem to, co wygląda dobrze jest takie se, a coś co wcale nie brzmi najlepiej wychodzi całkiem fajnie. W odpowiedzi usłyszał, że ona nigdzie nie wyjeżdżała, nie licząc jednego razu i Kassel.
Co mogło być aluzją do paru nocy przypominających szamotaninę nastoletnich pieszczot ich dwojga, albo i nie. Tot uznał, że nie. I uciekł w bezpieczne zaproszenie.
– Gdybyś chciała, to upchnij komuś dzieci i wyskocz na wakacje ze mną i Rudym. Spokonie znajdzie się miejsce w samochodzie. W tym roku planujemy przejazd przez Rumunię, Serbię, Macedonię i Bułgarię do Grecji. Sporo zwiedzania (przypomniał sobie jak kilka dni wcześniej Światła wzywała ich z Rudym na pomoc, bo odkryła, że Jurta i Biegaczka „zwiedzaniem” nazywają bieganie od sklepu do sklepu), tydzień moczenia się ciepłym morzu.
Przez chwilę miał nadzieję, że nie odmówi i w myślach bawił się reakcją Rudego. Jeszcze wtedy nie przypomniał sobie jej gorących piersi i pośladków zdających się wołać o pieszczoty. Nie wspominał czasów, gdy była właśnie tą blondynką jego życia, figlarną i zadziorną, ale stał naprzeciw brunetki, wciąż atrakcyjnej, choć zmęczonej. Potem się przestraszył, że się zgodzi, a on nie będzie potrafił unieść tego, co mógłby przynieść taki wyjazd.
Dopiero później, po pożegnaniu, uświadomil sobie, to, czego starał się nie uświadamiać sobie podczas rozmowy. Że gdyby zachował się jak powienien i został…. No właśnie. Czy nie mogłoby się stać zbyt wiele? Ona w kłopotach postmałżeńskich (z dziesięć lat po rozwodzie, to chyba rodzaj przywiązania – szarpać się po tylu latach, gdy większość dzieci jest już dorosła), z być może złamanym sercem, on nagle spotkany po latach.
– Muszę lecieć – powiedziała. – Poczekam na zielone światło i może trochę popłaczę.
Wiedział, co powienien był powiedzieć i zrobić w tej chwili i właśnie dlatego znalazł zupełnie inne słowa.
– Ja już trochę popłakuję – mrugnął do niej.
– Naprawdę?
– No przecież widzisz, że ciekną mi łzy z oczu.
– …?…
– To od zimnego wiatru – mrugnął do niej.
– Rzeczywiście! Pamiętam!
Poobejmowali się, poprzytulali na pożegnanie.
Ot, tydzień. Wiecie co? To wszystko wcale nie rozpłynie się jak łzy w deszczu. Nie, póki Ten od teledysku i wszyscy inni, tu opisani, zachowają choć trochę wspomnień. Żołnierz zawsze będzie bucem dla Tota a Tot być może dla Żołnierza. Wtopy Jurty też przetrwają w pamięci Tota, podobnie jak rozmowa z Wiewiórką przypominającą o dedykacji w książce, którą Tot podarował jej dawno,dawno temu. Wkurwienia i uniesienia pozostaną, póki sami nie znikniemy. A gdy do tego dojdzie, cóż będą nas obchodzić cudze pamięci i niepamięci?