trzy dni w sennym mieście

Wszystko, jak zwykle, przebiegło zbyt szybko, choć równocześnie działo się tak jakby czas nie płynął. O tych samych porach pojawiali się we dwóch, Ten od teledysku z Rudym, w tych samych miejscach. Zresztą, tych miejsc nie było zbyt wiele. Sandomierz okazał się miastem paruset metrów. W każdym razie dla turystów, którzy nie przyjechali odkrywać jego tajemnic.

 

Siadywali więc przy barze w knajpce, do której nigdy normalnie by nie weszli, ale Rudy wypatrzył napis: „murphys”, co wyglądało nadzwyczaj dobrze na tle tych wszystkich „żywców” i „tyskich”. Wypiliby pewnie jedno albo dwa, ale barmanka miała tyle atrybutów, że ciężko było oderwać od niej wzrok, więc zostali. Tego od teledysku niepokoili wprawdzie popijający wódkę stali bywalcy, dwudziestolatkowie w typie tych, którzy potrafią przejść w ułamku sekundy od bycia sympatycznie narąbanym do trybu berserka. Na szczęście przyszły dwie młode dziewczyny, brunetka i z lekka kręcona blondynka w koszuli barwy jasnego ognia i chłopaki skupili się na zagadywaniu do nich, aż wyszły. Ale blondynka wróciła by wyjść w towarzystwie tego wyglądającego na pewnego swoich atutów wyjadacza. Następnym wieczorem wrócili, by usiąść w tym samym miejscu i rozczarować się strojem barmanki, zakrywającym zbyt wiele. Wrócili wtedy i tamci dwaj, tym razem ubrani identycznie w czarnych bejsbolówkach i lśniących kurtkach z materiału udającego skórę.

 

Wszędzie leżały jabłka. Złote, zielone i czerwone czerwienią tak głęboką, jaką czasem można dostrzec w winie. Jabłonie wielkości drzewek bonzai i te większe uginały się pod ich ciężarem. Dziksze wyglądały jak rozczapierzone lampiony.

 

Była jeszcze i ta knajpka w kształcie spodka, gdzie można było zjeść pizzę w porze obiadu na późne śniadanie. Kelnerka o czarnych włosach patrzyła i uśmiechała się, jakby łączyłą ją z klientami wspólna tajemnica. Ten od teledysku i Rudy natychmiast się w niej zakochali. Popijali pizzę herbatą, bo jeszcze każda komórka ich ciała protestowała przeciw alkoholowi po minionej nocy. Wrócili jednak wieczorem. I choć znów spotkało ich rozczarowanie, bo nie było już brunetki, zostali też nagrodzeni. 

– A co panowie chcecie zamówić? – zapytała jedna z dwóch blondynek, Ten od teledysku wyobraża sobie, że ta rezolutniejsza. – Bo my już właściwie zamykamy.

– Tylko po piwie.

– Po piwie można. Ale będą panowie musieli wypić na zewnątrz.

– Jeśli tylko w waszym ogródku, to z przyjemnością.

 

Dostali więc dwie szklanki z grubego szkła pełne ciemnego Kozla. Przysiedli nad nimi w ogródku kawiarni w środku parku zwanego malowniczo: Piszczele, z widokiem na słabo podświetloną publiczną toaletę przypominającą wejście do wojskowego schronu przeciwatomowego. Kelnerki zamknęły knajpę, poprosiły, by szklanki zostawili przy drzwiach i pożegnały się ładnie. Gdy wrócili tam w niedzielę, by znowu ujrzeć brunetkę i zamówić pizzę, blondynka zawołała: „O, tym razem panowie zdążyli! Dziękujemy za szklanki!”

 

Ponieważ orzechy już dojrzały, pomiędzy jabłoniami spacerowały gawrony z orzechami w dziobach. Czasem tłukły nimi o asfalt, czasem zrzucały je z wysokości. Prawie na każdym roku ustawiony był stolik z bezalkoholowym cydrem sprzedawanym na szklanki albo w butelkach wyglądających jak te, w których przemycano bimber jakieś dziewięćdziesiąt lat temu. Słońce udawało, że trwa lato. Po rynku spacerowali niezbyt mrawo turyści starsi od Tego od teledysku, albo zachowujący się, jakby byli starsi. Ten od teledysku i Rudy wiele milczeli. Wiele gadał za to wciąż ten sam facet z wciąż tym samym mądrym niemłodym psem, przysiadający się do stolików ludzi, z którymi chciał sobie pogadać. Jego  pies nie odrywał przez jakkiś czas wzroku od tależa Tego od teledysku. „On też lubi wątróbkę” -wyjaśnił facet.

 

Wieczorami, mniej lub bardziej przed dziesiątą, trafiali do knajpy zanurzonej w budynku przypominającym tunel wbity w skałę. Albo bunkier, jak publiczna toaleta w parku, kształ miały właściwie identyczny, tylko knajpa była większa. Barmanka uśmiechała się tam wesoło. Hamburgery miały tak wiele dodatków, że niemal ginął w nich smak wołowiny, ale wciąż były smaczne. Można tam było zamawiać lokalne piwo w butelkach oznaczonych kolorowymi etykietkami przedstawiającymi stwory z baśni dla dorosłych. A jeśli ktoś, jak Ten od teledysku, odczuwał zmęczenie piwem, mógł zamówić gorącą czekoladę z rumem (ale tylko białym) bądź wino.

 

Do wina wracali w nocy. Rżnęli przy nim w remika, aż karty zaczynały im się sypać z dłoni, do których także w końcu docierał sen.

 

Wszystko to trwało trzy dni i dwie noce i skończyło się jak zwykle zbyt szybko, choć równocześnie wydawało się, że czas prawie nie płynął.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s