O osiemnastej wrócił do domu z Korony, gdzie wokół budki otwartej na powrót po trzydziestu chyba latach, na leżakach z logiem piwa, którego tam nie sprzedają, rozsiadło się kilkanaście osób. O tak, choć to zupełnie nie po drodze dokądkolwiek. Wystarczyło lekko pchnąć to miejsce by ożyło.
Niżej, wśród chaszczy, w wykarczowanym pasie, łucznicy ładowali do tarcz bezpiecznie osłoniętych od tyłu stosami opon powiązanych ziemią. Wkurzeni, bo jakaś szuja znów przyszła skorzystać nielegalnie z ich strzelnicy, spotwarzyła ją wiatrówką a potem zdemolowała ile mogła. Temu od teledysku trudno było w tej sytuacji pomyśleć pozytywnie o ludziach. Zwłaszcza, że rano wezwał go szef by opowiedzieć o kolejnym anonimowym donosie na firmę, z którą współpracują. „Kurwa, anonimowe donosy” – dudniło w głowie Totowi. – „Jak w smutnej bajce z zamierzchłych upodlonych czasów o tym, jacy jesteśmy mali.”
Łucznicy strzelali, telewizja kręciła, sympatyczny ratownik medyczny opowiadał o swojej pasji przygotowywania się do ucieczki i przetrwania. „Czyli w przypadku katastrofy jesteście tak dobrze zorganizowani, że bylibyście w stanie pomóc?” – emocjonowała się dziennikarka. Długowłosy łucznik z uśmiechem rozwiał jej wątpliwości. „W razie katastrofy będziemy ratować samych siebie. Każdy może liczyć tylko na siebie.”
Ten od teledysku wrócił stamtąd o osiemnastej. Nakarmił psa. Przejrzał książki, których nie powinien był kupować tego dnia. Ugotował pierogi, przepił je piwem i zerknął na pięćdziesięcioletni zegarek, który kupił rok wcześniej w Macedonii od niemłodego zegarmistrza z ochotą wspominającego, że kiedyś, w młodości, mieszkał przez chwilę w Lublinie.
Pięć godzin – pomyślał. – Zostało mi jakieś pięć godzin do końca tego dnia.