W piątki on zaczyna myśleć, że ma szansę Ci wystarczać. Że nie jest smutnym zawstydzonym sprinterem z przedwczesnym wytryskiem albo tym ogrodnikiem z grabiami zamiast dłoni, którymi nie pieści ale drapiąco zawłaszcza bądź staje się po prostu zimnym pomnikiem gorylego penisa, którego marmurowy wzwód ma starczyć za ideał, o który ona modliła się odkąd nauczyła się czytać kobiece pisma mieszające szminki z erekcją.
W soboty on jest gotów dać w mordę chamom na dyskotece, albo rozpalić ułamkiem jednej zapałki ognisko w strugach deszczu, albo ukołysać Cię w tej tańcówkowni, którą tak lubisz i w której spotkaliście się przy tym smutnym stoliku, gdy powiedziałaś: „pójdę z tobą, ale zatańcz ze mną, a nie z jakimś jebanym rozkołysanym tłumem”.
W niedzielę on obudzi się obok Ciebie albo niekoniecznie, łudząc się (daremnie), że wybaczysz mu to, co zrobił, albo wręcz przeciwnie, w sobotę.
W poniedziałek on Ci wystarczy albo niewystarczy.
We wtorek o coś się wkurwi. Przełknie to przed przekroczeniem progu domu. Albo nie. On bywa równie nieobliczalny jak Ty, więc nie wiem które któremu da mentalnie albo realnie po pysku w tym najwyczajniejszym dniu tygodnia, w którym i nienawiść i miłość smakują jak popiół.
W środę on obudzi się zmęczony i być może z wyrzutami sumienia. Wspomni miniony wieczór i ucieknie w jakieś wspomnienie albo wyobrażenie. Jego erekcja będzie w nich zbyt nachalna albo zbyt mała. Albo zbyt w sam raz.
W czwartek on będzie zbyt zabiegany, by się Tobą zająć. Traf chce, że będzie to akurat ten dzień, w którym najbardziej będziesz potrzebować jego uwagi.