I nagle zrobiła się dwudziesta
Jeszcze przed chwilą był poranek. Ten od teledysku próbował zakończyć piątkową pracę w sobotnie przedpołudnie usiłując się dodzwonić do faceta, o którym nigdy wcześniej nie słyszał. W końcu osiągnął sukces, choć trudno powiedzieć, żeby ktokolwiek był z tego zadowolony.
Potem zjadł śniadanie, zrobił zakupy i napisał wreszcie ten prolog do wspólnej powieści, za którą ma dostać całkiem ludzką zaliczkę, nawet po podziale na dwóch.
A potem dzień minął mu na zamartwianiu się następnym dniem. Tym, w którym wsiądzie samolot, potem w drugi i poleci do miasta, do którego wcale nie ma ochoty lecieć. Kiedy podaje nazwę tego miasta, komukolwiek, choćby najbliższym kumplom, stukają się w czoło. Każdy chce tam pojechać. A już za cudze pieniądze…
To jest ten moment, w którym słowa przestają mieć znaczenie. Niech to szlag, nawet znajomość tak długa i dogłębna, że pozwala rozumieć się bez słów, nie ma znaczenia. I nawet Ten od teledysku staje czasem przed lustrem i pyta: „o co ci chodzi, chłopie? Wolałbyś siedzieć i pisać? No tak, właśnie to byś wolał. Ale jeśli wszyscy Ci się dziwią, to może właśnie z tobą jest coś nie tak?”
Słowami tego nie rozwiąże.
Ale gdyby tu, teraz, w tym samym mieszkaniu albo innym ale dostępnym była kobieta, spróbowałby podejść do niej, przesunąć palcami między jej włosami, potem niżej ku szyi, potem jeszcze niżej. I może udałoby mu się ją pocałować, najpierw w czoło, potem w czubek nosa, potem niżej i jeszcze niżej.
I, może, niepokój i niechęć i marudzenie i wątpliwość by zniknęły.