Pieszczoch przyjechał. Najpierw wysłał esemesa, zapobiegawczego, ale nie dość zapobiegawczego. Ten od teledysku akurat cieszył się piwem w towarzystwie dwóch kumpli o bliźniaczych danych osobowych. Było mu wesoło, dobrze. Za oknem mróz (nareszcie), w knajpce dobre piwo. Zerknął na esemesa i zmartwiał na sekundę albo dwie, choć był to zwyczajny esemes o potrzebie spotkania.
Uznał, że przeczucie nie powinno mu burzyć nastroju tego dnia. Na spełnianie złych przeczuć czas nadejdzie jutro.
I nadszedł.
Przysiedli o rzut kamieniem od domu Tota, w tej samej knajpie, w której niespełna tydzień wcześniej Grzybiarz opowiadał po raz kolejny, że ciężko mu przywyknąć do pojedynczości po jedenastu latach. Pieszczoch usiadł, pociągnął miodowego piwa, westchnął kilka razy i opowiedział prawie to samo, co Grzybiarz, choć oczywiście inaczej, bo z ludźmi zawsze wszystko jest tak samo i inaczej równocześnie.
Dla Tota skończyło się to kolejną nocą pożegnaną w okolicach trzeciej, ciężką pierwszą godziną w pracy zaczynanej cztery godziny później. Dla Pieszczocha wszystko trwa. I będzie już trwało zawsze, bez względu na wynik.