Ten od teledysku zatrzymał się na moment długi jak mrugnięcie okiem, gdy wolniej niż kilkanaście lat temu, ale szybciej od większości przechodniów (ale nie od tej dziewczyny z tego poranka, która biegła jak on kiedyś biegał i zostawiła go daleko za sobą, ledwie przekroczyli ulicę) szedł przez ulicę wyłożoną kocimi łbami, jeszcze nie ostygłą po porannej mżawce zeszklonej przymrozkiem, teraz obłożona ciężkim, gęstym światłem słońca przebijającego się przez ni to smog ni chmury. Zatrzymał się, ponowił krok, zwolnił, znów się zatrzymał. Ponieważ nawet wolno przesuwających się przechodniów irytują takie zmiany tempa i w ogóle tarabanienie się na środku wąskiego przecież i tak chodnika, dodatkowo zastawianego luksusiejąca z roku na rok ekspozycją motoryzacyjnej pychy, usunął się z drogi tym, którzy się nie zatrzymali. Zabrakło im powodu, o co łatwo, gdy chodzi się jak większość tubylców – z wzrokiem utkwionym w najbliższe punkty przed sobą, wiodące bezpośrednio do celu. Ten od teledysku chodzi inaczej. Nigdy się nigdzie nie spieszył, bo zawsze wszędzie gnał, miał więc czas i na zbaczanie ze szlaków i penetrowanie zakątków, przytrafiających się niespodziewanie. Mówiąc krótko – chodząc rozgląda się na wszystkie strony. Tym razem pozwoliło mu to dostrzec wystawę czegoś, co służy za punkt sprzedaży gazet i okolicy, oraz potencjalny przystanek między dzisiaj a rajem. Tym razem czarne cyferki na białym tle osadzonym w żółtej ramce głosiły, że kumulacja sięgnęła piętnastu milionów.
Piętnaście milionów!
Jakaż to okazja! Można by posłać w diabły wszystkie te prace skazujące człowieka na użyczanie własnej twarzy do cudzych projektów i niepowodzeń, ale i porzucić też użeranie się z powszednim nieuchronnym bankructwem własnych biznesowych zamierzeń, zmieniającym wniebowznośne zamierzenia w znoszoną powszedniość. Można by kupić Szałapachowi dom wśród kaszubskich lasów, gdzie więcej mieszka saren niż ludzi i gdzie mógłby mieszkać samotnie radując się brakiem potrzeby odzywania do kogokolwiek, gdzie raz, dwa razy w tygodniu odwiedzałby jakiś sklep i podejmował coraz trudniejszy wysiłek przypomnienia sobie słów, którymi należy przywitać się z kasjerkami i wyrazić uspokojenie, że nic nie szkodzi, iż brakuje jej tych dziesięciu groszy do wydania reszty i on, Szałapach nic nie straci na fakcie, że ona sobie to zaokrągli. Można by rzucić się samemu w te wszystkie kursy, wobec których zawsze miał wymówkę braku czasu, można by po prostu poleżeć bez burzącej beztroskę świadomości wszystkich konieczności następnych dni, można by po prostu ruszyć przed siebie i iść zamieniając zużyte obuwie w mijanych sklepach i dotrzeć tak na antypody, gdzie usiadłby człowiek między tysiącami gatunków węży i wypił piwo z kangurem.
Ileż okazji!
A jednak trzeba by dokonać tego lekkiego na pozór wysiłku. Przekroczyć próg. Wziąć do ręki kupon. Przyjrzeć mu się jak czemuś nowemu, czego tajniki trzeba poznać, by nie popełnić katastrofalnego błędu. Wypełnić go. Nie zmiąć nie wyrzucić i nie wyjść. Wysłać. Zapłacić. Wyjść i żyć z tym jakoś, cokolwiek by nie nastąpiło.
Ileżby to mogło potrwać? Minutę? Kilka kroków, kilka gestów, kilkanaście słów – ot i cały wysiłek, uzupełniony jeszcze nieprzesadnym przecież uszczupleniem portfela, zresztą uszczupleniem inwestycyjnym. Minuta to, lub może dwie? Jak tu wymierzyć w rygorach chronometru cały ten wysiłek stoczenia bitwy z swoimi marzeniami i ogłoszenia ich kapitulacji? Jak tu stawić czoła całemu temu małemu dobru, jakie można by sprawić choćby i nie światu, ale samemu sobie i swoim najbliższym? Jak oprzeć się na jednym, prostym marzeniu, by nim przeciwstawić się podróżom, jachtom, radości obdarowanych, własnej chatce w górach, a może i własnemu jezioru? Wyspie całej? Czy minuta to wystarczająco długo na taką batalię?
Ten od teledysku stoi i gapi się na cyferki i na całą potencjalną przyszłość jaką rozrysowują tak prostym przecież kodem.
A potem odwraca się, z wysiłkiem, a przecież lekko. Odwraca się od wszystkich tych spełnień, wraca na chodnik, wciska między przechodniów i przyspiesza lawirując między nimi.
„Jeszcze nie, jeszcze trochę – mruczy. – Jeszcze trochę w siebie powierzę.”
Jakaż to okazja! Można by posłać w diabły wszystkie te prace skazujące człowieka na użyczanie własnej twarzy do cudzych projektów i niepowodzeń, ale i porzucić też użeranie się z powszednim nieuchronnym bankructwem własnych biznesowych zamierzeń, zmieniającym wniebowznośne zamierzenia w znoszoną powszedniość. Można by kupić Szałapachowi dom wśród kaszubskich lasów, gdzie więcej mieszka saren niż ludzi i gdzie mógłby mieszkać samotnie radując się brakiem potrzeby odzywania do kogokolwiek, gdzie raz, dwa razy w tygodniu odwiedzałby jakiś sklep i podejmował coraz trudniejszy wysiłek przypomnienia sobie słów, którymi należy przywitać się z kasjerkami i wyrazić uspokojenie, że nic nie szkodzi, iż brakuje jej tych dziesięciu groszy do wydania reszty i on, Szałapach nic nie straci na fakcie, że ona sobie to zaokrągli. Można by rzucić się samemu w te wszystkie kursy, wobec których zawsze miał wymówkę braku czasu, można by po prostu poleżeć bez burzącej beztroskę świadomości wszystkich konieczności następnych dni, można by po prostu ruszyć przed siebie i iść zamieniając zużyte obuwie w mijanych sklepach i dotrzeć tak na antypody, gdzie usiadłby człowiek między tysiącami gatunków węży i wypił piwo z kangurem.
Ileż okazji!
A jednak trzeba by dokonać tego lekkiego na pozór wysiłku. Przekroczyć próg. Wziąć do ręki kupon. Przyjrzeć mu się jak czemuś nowemu, czego tajniki trzeba poznać, by nie popełnić katastrofalnego błędu. Wypełnić go. Nie zmiąć nie wyrzucić i nie wyjść. Wysłać. Zapłacić. Wyjść i żyć z tym jakoś, cokolwiek by nie nastąpiło.
Ileżby to mogło potrwać? Minutę? Kilka kroków, kilka gestów, kilkanaście słów – ot i cały wysiłek, uzupełniony jeszcze nieprzesadnym przecież uszczupleniem portfela, zresztą uszczupleniem inwestycyjnym. Minuta to, lub może dwie? Jak tu wymierzyć w rygorach chronometru cały ten wysiłek stoczenia bitwy z swoimi marzeniami i ogłoszenia ich kapitulacji? Jak tu stawić czoła całemu temu małemu dobru, jakie można by sprawić choćby i nie światu, ale samemu sobie i swoim najbliższym? Jak oprzeć się na jednym, prostym marzeniu, by nim przeciwstawić się podróżom, jachtom, radości obdarowanych, własnej chatce w górach, a może i własnemu jezioru? Wyspie całej? Czy minuta to wystarczająco długo na taką batalię?
Ten od teledysku stoi i gapi się na cyferki i na całą potencjalną przyszłość jaką rozrysowują tak prostym przecież kodem.
A potem odwraca się, z wysiłkiem, a przecież lekko. Odwraca się od wszystkich tych spełnień, wraca na chodnik, wciska między przechodniów i przyspiesza lawirując między nimi.
„Jeszcze nie, jeszcze trochę – mruczy. – Jeszcze trochę w siebie powierzę.”