W pewnym momencie zaczynamy sami osłabiać własne bariery. To może zdarzyć się gdziekolwiek i jakkolwiek. Od słonecznej chwili pragnienia i jabłek w sadzie, pocałunku z cudzą kobietą, jeszcze jednego kieliszka, albo pierwszego sztachnięcia. W chwili, gdy raz, pierwszy raz w życiu zrobimy coś, czego byśmy się po sobie nie spodziewali, czego zrobienie nie przyszłoby nam wcześniej do głowy, albo nawet i nie postało w naszej głowie – tracimy dziewictwo. Bariera pęka i nigdy już nie będzie tak samo.
Nie, żeby co innego działo się każdego poranka.
Osłabieniu barier nie towarzyszy jednak ta powszednia niewinność, która unudza nasze poranki.
Któregoś dnia przebudzimy się jak Szałapach. Odkryjemy, że nie zostało już chyba nic do przekroczenia.
Wcale nie taki stary mężczyzna myśli o tym siedząc w półmroku własnej piwnicy, tej drugiej, ukrytej i tajemnej.
Wcale nie taki stary mężczyzna myśli o tym siedząc w półmroku własnej piwnicy, tej drugiej, ukrytej i tajemnej.
W pewnym momencie – mamrocze zwijając papierosa, którego nie zapali – być może już od urodzenia, osłabiamy bariery, które chronią nas przed rozmyciem się w głupi, bezmyślny i ślepy tłum. Z każdym dniem tracimy na sobie, zyskując na ciężarze społecznym. Nagle tyle nas, co naniesiemy na siebie rzesz Kowalskich, Kaczyńskich, Czwartowskich, czy Jankowskich. A nie o to chodzi.
Zwinięty papieros upycha za uchem, a potem przypatruje się rzędom kaset i płyt na półkach. I każdą z nich odnajduje z osobna.
Zwinięty papieros upycha za uchem, a potem przypatruje się rzędom kaset i płyt na półkach. I każdą z nich odnajduje z osobna.