bo trzeba mruczeć

Bura miała wyraźną wadę zgryzu, która sprawiała, że czasem, gdy siedziała na parapecie, lub w jakimś innym wysoko położonym ale dostępnym dla wzroku domowników miejscu, jej dolna szczęka opadała lekko, zupełnie bez woli swojej właścicielki i to, co powinno być twarzą dumnego a tajemniczego łowcy zmieniało się w wyraz zabawnego zagubienia. Jakby kompletnie nie znała swojego miejsca we wszechświecie, ale dziwiła mu się nie na sposób filozofów, lecz dzieci; nie dążyła do rozwikłania zagadek, ale po prostu przyglądała się temu wielkiemu, kolorowemu zamieszaniu z mieszaniną niewyczerpanego zdumienia i zatrwożonego zachwytu. I nawet nie przeszkadzało jej, że wygląda wtedy tak pociesznie. Pewności siebie nabierała jedynie w chwilach, gdy nachodziła ją chęć na pieszczoty. Mrużyła wtedy oczy, wyprężała się i mruczała. Bywało, że podchodziła do człowieka ostrożnie, udając, że zmierza ku niemu jedynie przez przypadek, na drodze do jakiegoś innego celu. Rozglądała się wtedy, zwracała niby to uwagę na niepozorne drobiazgi, pochylała się na krawędzi wersalki, by zobaczyć co gnieździ się za jej oparciem. A potem człowiek miał już ją  na sobie, całą urozkosznioną i rozmruczaną. Potrafiła jednak wyrwać swoją ofiarę bezpośredniej, po prostu wskakując na kolana, opierając jedną łapę na piersi i utrzymując na niej ciężar wznieść się ku twarzy i ku oczon, w które patrzyła mrużąc swoje. To także był zabawny widok – to jej flirtujące, kokieteryjne spojrzenie, jakby zawodowej uwodzicielki, co to złamała już niejedno serce i doskonale wie, że nikt nie potrafi się jej oprzeć. Trzeba by jej nie znać, by w to uwierzyć. Trzeba by nie wiedzieć, że była jedną z największych kocich ciamajd na świecie, trzeba by nie widzieć, jak nie udawały się jej skoki, jak spadała z półek i z telewizora, jak potrafiła się poślizgnąć na każdym terenie. Trzeba by nie pamiętać tych wszystkich jej wtop, wywrotek, chybionych skoków. Zapomnieć jej zdumioną minę, gdy mysz, którą przyniosła dumnie do domu (nareszcie ja! nie żaden inny kot, tylko ja!) przestała udawać martwą i piszcząc rzuciła się w rajd po mieszkaniu w poszukiwaniu kryjówki. Trzeba by nie wiedzieć, że bała się własnego cienia, że zrywała się na równe łapy z powodu byle rzeczywistego lub wyimaginowanego hałasu i gnała na złamanie karku, byle jak najdalej od niebezpieczeństwa.
O mało którym kocie opowiadano w rodzinie tyle anegdotek.
Ten od teledysku zdjął jej jeszcze trochę miękkie ciałko z szafy, na której od trzech dni chowała się przed śmiercią. Pomyślał, że przynajmniej miała ładny, słoneczny ten ostatni dzień. Że było spokojnie, tak jak lubiła. Jeszcze ją pogłaskał. Czuł pokusę, by otworzyć oczy, które zdążyła zamknąć, by jeszcze raz w nie spojrzeć. Trochę zalotne, trochę przestraszone, zawsze ciekawskie. Zielone i wesołe, gdy już uspokoiła się na tyle, by nie bać. Zawsze zdziwione.
Zawinął ją w stare poszwy i pochowa dziś w nocy.
Biorąc na ręce, myślał: "to już tylko ciało, tu nie ma kota".
Ale i tak ją pogłaskał.

Dodaj komentarz